Strony

21 listopada 2009

Remont Ożarowskiej cd.



Jeszcze kilka zdjęć z remontu Ożarowskiej. Teraz kocie łby widoczne są w pełnej okazałości. Do obejrzenia na Picasa.

Aux quatre saisons

"Pomiędzy brunatno-czerwonymi budami, poprzez wąskie uliczki, nieoczekiwane placyki i kałuże przewala się codziennie tysiące ludzi.
Proza codziennego życia, zaklęta w pietruszkę i pierwszą krzyżową, kalafiory i tartą bułkę, ma i tutaj swą ekspozyturę, niegorszą zresztą niż pierwszy lepszy bazar śródmieścia czy Pragi.
Ale nie w tym leży sens i poezja rzeczy, o ile można mówić o poezji np. wyleniałej watoliny i o ile oczywiście godzi się nazwać «rzeczą» znakomity wyczyn urbanistyki – Kercelak.
W sobotę po południu rozkrzyczą się nieraz popularnymi melodiami, od tanga do kujawiaka, gramofony w sąsiadujących budach, i bywa nawet wesoło. Tak wesoło, że można się radośnie przepychać przez tłum, pogryzać podejrzane racuszki i z pożytkiem dla światopoglądu obserwować egzotyzm otoczenia. A przy tym z lekka przyciskać kieszeń, by nie znaleźć w niej ręki o tyle niepożądanej, że... cudzej. Potem dobrze jest kupić «na pamiątkę» chusteczkę do nosa za dziesięć groszy. I materiał do barwnych opowieści krajoznawczych – gotowy.
A jednak wszystko w świecie ma swój sens ukryty dla obcego, niewtajemniczonego oka. I te chusteczki po 10 groszy i miałki cukier w pudełku po Sudorinie z sitkiem, służący do garnirowania wymienionych racuszków na oczach spożywcy.
W dni sobotnie, dźwięczące gramofonami, i w inne, zwykłe, lecz mniej gwarne, Kercelakowi oprócz normalnej roli – targowiska tandety, starzyzny i popularnych wiktuałów – przypada w udziale jeszcze jedno zadanie. Bywa on pogotowiem ratunkowym rodzin o mocno i gwałtownie zachwianych finansach.
Bywają dni w życiu tysiąca izb, nor i suteren, kiedy nie ma już skąd pożyczyć, nie ma gdzie wziąć na kredyt. Takie zwykłe dni bezrobotnych.
Wówczas wzrok ludzi pilnie a ukradkiem biega po różnych przedmiotach inwentarza domowego. Wreszcie – jedno spojrzenie zdecydowane i pytające. Odpowiedź na nie jest wyrokiem.
Na mocy wyroków takich codziennie pomiędzy straganami Kercelaka, na bezkształtnych placykach zapchanych tłumem ludzkim, stoi cierpliwie długi szereg kobiet i mężczyzn, wystawiających na publiczny widok tak skrzętnie dotąd hodowane skarby.
Sprzedać! Jak najprędzej, jak najkorzystniej... Bo przecież ten gniotący ciężarem ramię kożuch, ta wstydliwie narzucająca się oczom serweta, te koszule, widelce, garnki – to już jedyna, ostatnia nadzieja na zaspokojenie głodu, uciszenie płaczu dzieci.
Stoją więc cierpliwie robotnicze „bezrobocze” żony, wspominają radosne dni zakupów, dokonywanych w tym samym miejscu przy dźwiękach tychże gramofonów. Stoją i życzliwie nadstawiają swój gorzki ciężar uwadze przechodniów.
A stać trzeba nieraz długo...
Bo proszę: wisiał sobie na ścianie zegar. Wyczarowała go jakaś podwyżka, doraźny zarobek czy świadoma, ambitna oszczędność. Wisiał i wskazywał godziny – jak każdy inny zegar.
I teraz właśnie tenże zegar gniecie ramię, chlebocze się bezradnie wraz z falą ruchliwego tłumu i mówi, krzyczy: muszę... muszę... potrzebuję.
Trzeba więc, by znalazł się wśród przechodniów ktoś, kto: 1) ma pieniądze, 2) pragnie nabyć zegar, 3) jest dość zapobiegliwy, by przyjść tutaj zamiast pójść do pierwszego lepszego zegarmistrza. Jeśli taki osobnik się znajdzie, rozpoczyna się chytra a przemyślna walka zwana targowaniem.
Wymarzona a niezbędna suma kurczy się błyskawicznie: redukuje się w myśli budżet zamierzonych wydatków. No, to trudno... No, to Józiek nie dostanie pończoch, na obiad pojutrze trzeba będzie skądinąd się wystarać. Niech więc będzie taniej.
I słyszy się wtedy, że to w ogóle grat, że nabywca właściwie nie potrzebuje go, że może wziąć ot tak okazyjnie. Prawie z łaski. Taki zegar i z łaski?!...
A jeśli nikt inny nie kupi?
W końcu więc z ciężkim westchnieniem i zegar, i pieniądze zmieniają właściciela. Kończy się troska i niepokój oczekiwania.
Tak samo, może tylko z cięższym westchnieniem. Może z mozolniejszymi obliczeniami, wymienia się na złotówki mężowski garnitur (tak ci stary w nim wyglądał jak majster...), prześcieradła (mogą dzieciska spać i tak, nalata się to, uśnie i na sienniku), fularowe szale, poduszki czy świąteczne suknie (komu tam dziś, moja pani, fioki i elegancje w głowie). Tak samo wyniesione z domu ze skurczem w sercu przedostatnie koszule, dziecięce ubranka.
Wszystko, czego człowiek może używać, co nędza każe wziąć pod pachę i przynieść na «plac», ma tutaj określony popyt, standaryzowana cenę, a nawet specjalne miejsce zbytu. Gdzie indziej zatłuszczony, pracowity fartuch, gdzie indziej porcelanowe solniczki z amorkiem.
Oprócz sprzedaży wprost, «okazyjnie» – od właściciela do nowonabywcy, istnieją jeszcze inne transakcje.
Są tu ludzie, którzy uczynili sobie zawód z kupowania rzeczy od jednych, a sprzedawania drugim. Zawód uciążliwy i krzykliwy, ale popłatny. Duży obrót – duży zysk.
Zwyczajni handlarze starzyzną bez sklepów, budek czy straganów. Znaleźć ich można i gdzie indziej; zalegają zorganizowaną załogą okolice Wołówki, Zielną, Ordynacką czy Kruczą. Ale ci z Kercelaka – to arystokracja branży. Poczciwy «handel-handel», rozdzwaniający echem swych wołań podwórka, drapiący się na piętra w poszukiwaniu towaru, to przy nich proletariusz.
Organizację mają pierwszorzędną i węch także. Zaledwie dochodzi się Chłodną do zgiełkliwego placu, odrywa się od muru lub wysuwa z wnęki bramy typ mówiący sam za siebie.
Choćby paczka, którą niesie upatrzony sprzedawca, miała najniewinniejszy wygląd, wiedzą już od razu co i jak, od razu pada pytanie, które jest jednocześnie twierdzeniem: «coś na handel?». Nie pomylą się nigdy, nie zaczepią np. młodzieńca niosącego bieliznę do pralni, ale i nie opuszczą niewiasty niosącej na sprzedaż serwetę w paczce nie większej niż tuzin chusteczek do nosa.
Ludzie ci mają przedziwny dar rozwiewania iluzji. Rzec można by, że są to demony realizmu.
Na przykład, ma sobie ktoś marynarkę. Jest dlań tyle cenniejsza, że jedyna «do ludzi podobna».
Wobec tego wybacza się jej wiele plam oraz wyświeconych miejsc i wierzy głęboko, że nawet u Hersego lepszej nie dostanie.
I ta właśnie marynarka starannie zawinięta tkwi pod pachą, a każdy krok zbliża fatalny plac, chwilę rozstania i błogie poczucie posiadania pieniędzy.
Wtem stop!... Marzenia precz!
Po wstępnych półsłówkach sięga ten czy ów handlarz po marynarkę. (Taką marynarkę!...). Już w ruchu tym tkwi taki bezmiar pogardy i obrzydzenia, że myśl szybko redukuje zamierzoną cenę choć o dwa złote. Następują drobiazgowe oględziny, wprawne spojrzenie bada łokcie i kołnierz (dalsze dwa złote zniżki). Wreszcie pełnym rezygnacji ruchem tłamsi w kłębek szacowne odzienie.
- Ile za ten łach?
Nie pomaga protest. Łachem będzie tu nawet nowiutki smoking. A pantofle, choćby od Leszczyńskiego, nazywają się – kapcie. Taka lokalna przenośnia.
Pada ważkie słowo ceny. Liczby.
- Czego? Groszy?... bo nie dosłyszę.
Wyjaśnienie, że suma żądana wyraża się w złotych, wywołuje szatański śmiech.
Różne są rzeczy, które później przychodzi wysłuchiwać: ciężkie, bolesne i denerwujące. I nie pomoże tu szukanie innego nabywcy. Każdy następny da o złotówkę mniej. Wiedzą o tym doświadczeni. Organizacja, telegraf bez drutu czy telepatia, omyłki są wykluczone.
- Ha, trudno, płać pan!...
Jeszcze jedne oględziny, niespokojne poszukiwanie ukrytego podstępu. Wreszcie należność z trudem wypływa z pięciu kieszeni. Indywiduum szatańskie nieszczerze winszuje znakomitego interesu.
A marzenia się rozleciały.
Jednak przychodzą na plac i ludzie, którzy kupują.
Oto na przykład młode małżeństwo. Potrzebne są spodnie dla męża i palto dla żony. Ileż melancholii w spojrzeniach, ślizgających się po lepszych rzeczach. «Coś tańszego! Może być używane!...» Oczy płoną z zachwytu, a trzeźwa ręka zaciska w kieszeni nieliczne złotówki. Targ ma powagę walki o życie. Odchodzą. Jeszcze żałosne spojrzenie. A może? Wreszcie coś się znajduje. Nie takie jak trzeba, niepodobne do wymarzonego, ale... tanie.
I tak kupuje się na Kercelaku ubrania płowiejące po tygodniu i luksusowe garnitury trochę «przechodzowane» lub cokolwiek kradzione. I buty zelowane dyktą lub tekturą a przy nich lakierki aktualne do pierwszego deszczu. Wszystko można dostać: i czerkieską burkę, i maszynkę do elektryzowania, gołębia i podgardla na kiszkę. A wszystko tanio: «bo tu, moja pani, nikt pieniędzy nie fabrykuje».
Przechodzą miesiące. Kolejno cieszą się powodzeniem futra i markizet, kożuchy i «charlestońskie» tenisowe spodnie. Nigdy nie brak tych, co sprzedają, i tych, co kupują. Nędza jest stara jak świat i jak on długowieczna.
Zawsze stać będą tu żony i matki z wydartymi z głębi serca koszulami czy bluzkami. Zawsze wychudłe Żydówki ze skrzywionym kręgosłupem obnosić będą stosy spodni «do roboty – na święto», kleconych przez suchotniczych chałupników po pół złotego od sztuki. Zawsze przyjdą smutni kupujący z błyskiem chciwości w oczach. W letnim skwarze i podczas trzaskających mrozów, w tumanach śniegu i pod strugami deszczu funkcjonuje usłużny Kercelak.
«Aux quatre saisons»".

Jan Dąbrowski, Na zachód od Zanzibaru, Książka i Wiedza 1985, s. 40-45

20 listopada 2009

Kercelak w necie


Zdjęcie ze strony fotohistoria.pl. [Warszawa, 1949-02. Handel gołębiami na pl. Kercelego]

Ciekawy opis Kercelaka, informacje, gdzie dokładnie ten wolski bazar się znajdował oraz zdjęcia znaleźć można na stronie Dintojry.

18 listopada 2009

Kamień polny na Ożarowskiej

Remont nawierzchni ulicy Ożarowskiej nieprzyjemnie zaskoczył kierowców, o czym w krótkim reportażu informuje TVN Warszawa. Ale pod zerwanym asfaltem znajduje się coś dnego uwagi - to chyba przedwojenny jeszcze kamień polny.



Lemoniada na Woli

„Przez długie lata za jedną z najniebezpieczniejszych dzielnic Warszawy uchodziła Wola, Wola robotnicza, ognisko wszelkiego rodzaju buntów przeciw przemocy carskiej i wyzyskowi kapitalistycznemu. Ale równocześnie była miejscem przymusowego osiedlania się tzw. Elementu pobytowego, pobytowców, podobnie jak Mińsk Mazowiecki (byłych kryminalistów i przestępców, żyjących pod stałym dozorem policji, czyli burych). Na Woli wszelkie towarzyskie i zawodowe spory i kłótnie rozsądzała dintojra, której wykonawcą nierzadko był majcher1. Krwawa Wola – mówiono o tym słynnym z nożownictwa przedmieściu Warszawy. Miała ona również swój język, język robociarski, który ukazał w swej książce pt. Nasz Czas Stanisław Ryszard Dobrowolski. Istniał jeszcze drugi, dosadny i soczysty język odpowiadający charakterowi jego użytkowników. Spostrzegł to Wiech, skoro w r. 1938 określił go następująco:
«Dziś na eleganckich ulicach Nowej Woli noża używać po prostu nie wypada. Panuje za to 'język'. Język barwny, ostry, złożony ze słów niezwykłych i tak wonnych, że należałoby je niezwłocznie układać na lodzie, aby nie zatruwały powietrza.»2

To co uchodziło za obrazę na Woli, nie miało znaczenia i charakteru obraźliwego w innej dzielnicy. Oczywiście i odwrotnie. Dla przykładu lemoniada było obrazą na Woli i tylko na Woli, bo: «Takie niewinne słówko: lemoniada, nie oznacza na Woli napoju chłodzącego, ale odpowiada określeniu: tuman, jełop, gamoń itp.» – relacjonuje Wiech.”

1 majcher - nóż, nożownik

2 „Kurier Czerwony” 1938, nr 62.

Bronisław Wieczorkiewicz, Gwara warszawska dawniej i dziś, PIW 1966, s. 90

16 listopada 2009

Kilka praktycznych wskazówek
dla wyjeżdżających na urlop

Jak do opuszczonych mieszkań dostaje się złodziej „klawisznik”.
W związku z wyjazdami na letniska zanotowano dużą ilość włamań do opuszczonych mieszkań. Dzięki szybkiej i energicznej akcji Milicji Obywatelskiej zdołano schwytać wielu sprawców kradzieży.
Wychodząc z założenia, że zasadniczym systemem samoobrony przed włamywaczami jest znajomość „metod” ich postępowania przytaczamy poniżej garść informacji o sposobach stosowanych przez złodziei mieszkaniowych.

Ludzie uczciwi żywią zwykle bezgraniczne zaufanie do wszelkiego rodzaju zamków, kłódek, zasuw itp. Uważają je za przeszkody nie do pokonania dla włamywacza. Tym przykrzejsze bywa potem rozczarowanie, jeśli mieszkanie zostało okradzione mimo zamknięcia go „na siedem spustów”.


Kłódka nie zabezpiecza
Zwykła kłódka zawieszona przy drzwiach jest pewnego rodzaju zawiadomieniem, że „państwa nie ma w domu”. Dla rutynowanego przestępcy nie stanowi żadnej właściwie przeszkody. Złodziej z łatwością wyrywa skobel łomem albo, o ile kłódka jest słaba, po prostu ją ukręca. Zwykły zamek nie jest także żadnym zabezpieczeniem i można go otworzyć wytrychem lub po prostu prowizorycznym hakiem z drutu.
Znacznie większą gwarancję bezpieczeństwa daje tzw. zamek zapadkowy albo zuhaltowy. W zamku tego rodzaju umieszczone są specjalne płytki różnego kształtu, oparte na sprężynach różnej długości i wymiaru. Nacięcia płytek czyli zapadek dostosowane są ściśle do zębów klucza. Takiego zamku zapadkowego nie można otworzyć wytrychem, nie mniej jednak złoczyńcy dają sobie radę w ten sposób, że sporządzają dokładną kopię klucza, z miękkiego metalu, najczęściej cyny. W języku przestępców, taki fałszywy klucz nazywa się „pasówką”.
Zamek systemu „Yale” jest bardziej skomplikowany i posiada bębenek kluczowy o specjalnej konstrukcji. Ani wytrych ani pasówka nie otwiera takiego zamku i włamywacz atakuje wtedy bezpośrednio drzwi.

„Pięta Achillesowa” drzwi
Rozpowszechnione obecnie drzwi dwuskrzydłowe są bardzo słabe. Na styku dwóch skrzydeł powstaje zawsze szczelina, zwłaszcza w górnej i dolnej części drzwi.
Złodziej wkłada w szczelinę ostrze siekiery albo długi łom żelazny i następnie przesuwa go w kierunku zamku, aż do chwili, gdy zamek zostanie wyrwany. W podobny sposób można drzwi wyważyć albo wyrwać z zawiasów. „Piętą Achillesową” drzwi są również filungi, czyli tafle z cienkich desek lub dykty, osadzone w głównej ramie. Włamywacze z łatwością wycinają filungi i dostają się do wnętrza.
Zabezpieczenia okien wszelkiego rodzaju jak np. okiennice, kraty, żaluzje itp. spełniają dość dobrze swoje zadania, o ile umieszczone są od wewnątrz, a nie z zewnętrznej części okna, gdzie łatwo można je przeciąć lub wyrwać.
Z powyższego, pobieżnego przeglądu wynikałoby, że nie ma właściwie zamknięć dających 100 procentową gwarancję bezpieczeństwa. Należy jednak stwierdzić, że mieszkanie słabo zabezpieczone, o tandetnych drzwiach i oknach, zamknięte na prymitywny zamek stanowi zawsze dużą pokusę dla złodzieja, natomiast rzadko ryzykuje on włamanie, które połączone jest z dużymi trudnościami i niebezpieczeństwem. Lokal stojący pustkami, nawet gdy zaopatrzony jest w solidne zamknięcie, staje się łatwym łupem „klawiszników” (złodziei mieszkaniowych). Ze wszystkich bowiem przeszkód, najgroźniejszą dla przestępców jest człowiek, czujny odważny i znający metody ich „roboty”.

Wywiad przestępców
Należy przy tym przyjąć jedną zasadę: nie wpuszczać do mieszkania nieznanych osób. Każda akcja włamywaczy poprzedzona jest wywiadem. Złodziej nigdy nie idzie na „nie pewne”, lecz posiada dokładne informacje o rozkładzie mieszkania, systemie zamków itp. Pod postacią żebraków, domokrążców, handlarzy kryją się często wywiadowcy złodziei, którzy przeglądając lokal, robią na mydle odciski kluczy itd. Świadomym lub nieświadomym pomocnikiem przestępców jest często służba domowa.
Wyjeżdżając na urlop należy mieszkanie zostawić pod opieką pewnej solidnej i inteligentnej osoby. Inaczej istnieje zawsze prawdopodobieństwo, że wrócimy do pustych ścian.

*

W przypadku włamania należy bezzwłocznie zawiadomić MO, i przed przybyciem milicjanta nie wolno nikogo wpuszczać do mieszkania. Nie można także porządkować pokoju, przesuwać przedmiotów, naprawiać uszkodzeń itp. Gdyż w ten sposób zaciera się ślady pozostawione przez przestępców, co utrudnia pracę milicji. (Ks)

Robotnik, nr 214, 5 sierpnia 1948, s. 5

15 listopada 2009


Warszawa... To ponad milion ludzkich egzystencji, które nietylko pracują i bawią się, ale także jedzą. To ponad miljon nietylko ludzkich dusz, ale i ciał, które trzeba – ubrać. Zaledwie część ogółu mieszkańców stolicy czerpie żywność ze składów i sklepów w śródmieściu i ubiera się w magazynach na Marszałkowskiej, Bielańskiej, Długiej...

Znaczna część jada produkt, kupiony na straganie, ubiera odzież, nabytą na targowisku.
Jeźdźmy na –„Kercelak”.
Niegdyś był –„sławny”. Jeszcze za czasów okupacji niemieckiej wrzał od życia, roił się od tłumów sprzedawców, kipiał tumultem – nabywców. Dziś „Kercelak” – umiera. Powoli. Stopniowo. Lecz z każdym miesiącem traci „swój charakter” i „swą indywidualność”. Dawniej, przed laty „na Kercelaku”, bywała nietylko „granda”, lecz i ci, których zmuszała iść tam bieda.
Między Lesznem i Wolską, wciśnięty pomiędzy Okopową – „marnieje” dawny „bazar” na świnki morskie i gołębie, jak i na zużyte obuwie i wycerowane marynarki.
- Na „Kercelaku” wszystkiego można dostać!
Jednakże? - nic nowego... Nie wszystko z... „najuczciwszego źródła”... Tu sprzedający, zarówno jak i kupiec, nie zawsze lubią „policji prosto w oczy spojrzeć”. Przeciwnie w miejscowym „handlu” obowiązuje jako „dobry ton” – „poufność”!
Ledwieś dostał się tutaj, gdy patrzysz? Cień sunie chyłkiem obok i zbliżywszy się nagle, szepce kusząco:
- Platery, proszę ja dziedzica!... Dwa tuziny „nożów” i tyleż „łyżków”... Taniutko! Po cenie kosztu...
- To znaczy?
Z głębi z pod powiek tryskają dwie płochliwe źrenice:
- A jakieś frajer chciał? Wiadomo że... Dlatego – za pół darmno!
„Oficjalnie” sprzedawane są tu – stare trzewiki i – kiszone (jak na teraz!) ogórki. Poza tem: „skarpetki najmodniejsze po złotemu za parę”, ograne płyty gramofonowe, nieco połatane „ineksprymable”, kapelusze męskie i damskie (mało używane!), sztuczny „kwiat pomarańczowy” na ślubne wianki...
Na wstępie na „Kercelak” – wita cię wzrok zdumiony tych ludzi, którzy jakby „w ten bruk wrośli od lat” i dziwuje się:
- Po co tu wlazł? Na pewniaka – ajent!
Stosunek „tutejszych” do intruza, który ośmielił się wtargnąć na „Kercelak”, jest jakby muśnięcie aksamitu układności, pod którym wyczuwasz to, co w gwarze przedmieścia zwykło zwać się „majchrem!”
Jeden gest nieostrożny a...? Obyś nie żałował wędrówki na Wolę, która mimo „kultury”, kroczącej od śródmieścia, jest jak drapieżny zwierz, w każdej chwili gotów do skoku, do żywego – gardła!
- Te... facet! Gołąbki se kup – pan! Śliczne!
Kupisz? Nie radzę! Te ptaszęta Boże, wyćwiczone są przedziwnie. Dziś je nabyłeś, nakarmiłeś, uchuchałeś, wreszcie po tygodniu czy dwuch wypuściłeś na świat.
- No, chyba teraz nie uciekną!
Djabła tam! „Zwiały”! Gdzie ich szukać? Oczywiście na „Kercelaku”. Ptaszyny przemiłe znowu gruchają sobie w klatkach sprzedawców i, niewdzięczne, ani spojrzą na ciebie!
- Panie! Panie, wszak to moje „cipulki”!
Ściśnięte pięści suną pod twoje „powonienie” a ktoś tam od niechcenia:
- Pańskie? To spróbuj je odebrać! Jeśli ci – cała głowa miła!
Naturalnie? Rezygnujesz. Z tyłu za tobą niejeden głos „rechocze” radośnie.
Na drugi raz nie bądź głupi! Te gołąbki ze trzydzieści razy były sprzedawane i – wracały do handlarza.
Wśród „atrakcji” kercelakowskich na pierwsze miejsce iść winny – ogórki. Całe stosy ich leżą na deseczkach „po 15 groszy za parę”. Co chwilę, ta lub owa jejmość pieści je miłośnie „w ręcach” i oblewa „sosikiem”, żeby „nie zwiędli”. Taki ogórek, nabyty w przejściu uprzyjemnia przechodniowi czas, np. w czasie kupowania „literatury pięknej” na straganie w sąsiedztwie. Możesz nim także zagryźć „pączka”, smażonego w oleju, lub przegryść „kilonek mocnej”, roznoszonej pod połą „życzliwej marynarki” przez wędrującego „handlarza-restaurację”.
Wogóle?
Na „Kercelaku” niema takiej rzeczy, którejbyś tu nabyć nie mógł. Jeśli nie skuszą cię „perfony” z koszyka niewiasty o fjoletowym nosie, to możesz tu dostać – pawie, oryginalne, prawdziwe, bodaj czy nie „rodzone” w Łazienkach Królewskich... Możesz otrzymać... wędkę „najlepszą na wiślane kiełbie” i „świeżutkie płucka cielęce”, przez pół dnia noszone po targu, na kiju...
W „intermedjach”, gdyś nabył już „frak” i „kapcylinder” (jeśli np. masz zamiar założyć zakład pogrzebowy, lub zostać stangretem ślubnym!), możesz „zważyć się – za jedyne pięć groszy”, lub „sfotografować po cenie przystępnej”. Jeśli zechcesz, a masz chwileczkę czasu, to wypada, zebyś zaszedł do „kawiarni”. Stragany otwarte „od przodu” nęcą tam „samowarem”, jak w Tule, lub w Samarze, a „arbatki” możesz napić się z cukrem „w prykusku”...
Żądni „silnych wrażeń” mogą tam być świadkami – popisów zręczności. To kosztuje zaledwie 10 gr.! Na znak, żeś gotów tę cenę uiścić, wytrawny kuglarz chwyta, co złapie pod ręką, np. stół (odnowiony!) o trzech nogach i stawia go sobie na nosie. Publiczka wali takim „zręcznościom” brawo, aż się stragany trzęsą ze strachu, a panie przekupki zanoszą od radosnego uznania:
- Bo też i zgrabny jest choroba, jak sam anioł!
Takim jest „Kercelak”, ów „wielki targ na wszystko”, na którym ponad szyldy i szyldziki, ponad zachętę do kupna i swoistą reklamę, wybija się rozważne ostrzeżenie:
- Pilnuj się, byś nie kupił – kradzionego!

Juljan Podolski, “Na Kercelaku” (z cyklu “Targowiska Warszawy”), KURJER WARSZAWSKI, 1929 No 208 / 1 sierpnia, str. 8

13 listopada 2009

Taksiarz o Kole

„Na Żoliborzu było cicho i spokojnie, za to znajdujący się obok Marymont miał wśród swoich mieszkańców grandę nie z tej ziemi. Byli to chłopi-robotnicy budowlani i rybacy. Dalej następowała dzielnica Powązki – siedlisko sztukatorów nagrobkowych i hodowców kwiatów, kóz i gołębi. Niespokojne peryferie to były, wraz z Parysowem, gdzie osiedlali się rymarze. Gorce – to ośrodek badylarzy. Koło, miejsce wysypu śmieci i innych nieczystości z rzeźni warszawskiej, później zamienione zostało w dzielnicę spółdzielczo-mieszkaniowo-robotniczą. Do wojny jednak słabo się rozbudowywała, ze względu na smród, który ciągle wydobywał się z ziemi. Zalesione Bemowo stało się kolonią wojskową. Wola, Ochota, Okęcie i Paluch – były uprzemysłowionymi peryferiami. Spośród tych dzielnic tylko Wola była gęsto zaludniona przez rzesze robotnicze. W trzech pozostałych skupiali się badylarze. Między Ochotą a Okęciem budowała Spółdzielnia WSM – Raków. Służewiec był częściowo badylarski a częściowo rolniczy; do niego przylegała wojskowa kolonia mieszkaniowa przy forcie Dąbrowskiego, sięgająca szosy Wilanowskiej. Następnie Siekierki nad Wisłą i Czerniaków słynne z rozrabiaczy, dla których ułożono piosenkę «Na Czerniakowskiej, Górnej i Woli». Wola nie była już taka łobuzerska, gdyż zasiedlili ją robotnicy. Tylko niektóre jej punkty, jak «Czyste», okolice Wroniej i Karolkowej wraz z placem Kercelego słynęły z burd i nożowniczych rozpraw; w tym rejonie znajdowała się słynna knajpa «Pod Cyckami». Solec i Powiśle to siedliska rybaków ze słynnymi z awantur ulicami Bugajem i Brzozową. Po stronie praskiej Saska Kępa zabudowana była przez nowobogackich, Gocławek z Grochowem i Wawer zasiedlone były przez tramwajarzy, zaś Utrata, Targówek, Zacisze, Bródno, Nowe Bródno i Pelcowizna – przeważnie zamieszkane przez kolejarzy. Centrum Pragi było zamieszkane przez brać robotniczą i drobnych handlarzy. Nie bez powodu nazwano jej główna ulicę – Targową”.

Marian Sękowski. Pamiętnik warszawskiego taksówkarza. Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Warszawa 1978