Strony

26 marca 2010

Na Kercelaku można było kupić ojca...

„Lubię długie, samotne wędrówki po Kercelaku” – pisał Wiech.
Skąd taka nazwa? Łatwo się domyślić, że od nazwiska byłego właściciela – ale dlaczego właśnie jego zarząd miejski uwiecznił w oficjalnej nazwie? Otóż gdy w r. 1867 władze miejskie zwróciły się do kilku posiadaczy gruntów w sprawie kupna terenu na targowisko, tylko ten jeden odstąpił swoją posesję nieodpłatnie. Nie znamy motywów tego kroku – dość, że gdy innych posesorów trzeba wyszukiwać w archiwach, tabliczki z napisem „Plac Kercelego” tkwiły jeszcze po ostatniej wojnie na gruzach domów.
Kercelak stanowił teren na wskroś egzotyczny. Było to coś w rodzaju miasteczka, żyjącego własnym życiem. Gdy się tylko weszło między nieprzeliczone obskurne stragany, porozdzielane szachownicą wąskich uliczek, ogarniała od razu atmosfera transakcji handlowych, widziało się tylko obfitość towaru, różnych typów i w różnym gatunku. Ruch i hałas. Brodaci kupcy wybiegali z kramów i ciągnęli przechodniów wołając:
- Chodź pan, chodź pan! - bez względu na to, czy zaatakowany w ogóle miał zamiar kupić coś z towarów, znajdujących się w danej dzielnicy. Każda branża miała swój rejon: w jednej okolicy placu można było kupić ubranie, w innej buty, gdzie indziej gołębie, książki, garnki, mięso – dosłownie wszystko, co kto chciał. Gramofony z trąbami same się hałaśliwie reklamowały – a ówdzie, w prymitywnej i brudnej garkuchni i podjeść można było.
Moja matka nie miała awersji do targowisk, przeciwnie: umiała wyszukać odpowiedni towar, sprawdzić jego jakość, wytargować się. Na Kercelak chodziłem z nią głównie kupować ubranie. Stamtąd miałem wszystko: od ubranek dziecięcych do mundurków szkolnych i pierwszych cywilnych garniturów. Zawsze można było dobrać odzienie wygodne, które się dobrze i długo nosiło – a kosztowało o połowę taniej, niż w śródmieściu, gdzie przeważnie płaciło się za firmę.
Ceremonia targowania zaczynała się zawsze od kwestionowania jakości materiału. Handlarze nie lubili, gdy się o materiale ich ubrań mówiło „cajg”.
- Co, to jest cajg? To kangar, prawdziwy kangar!
Kiedy nie znałem niemieckiego, to słowo usposabiało mnie groteskowo: kojarzyło mi się z kangurem – a tymczasem jest to zniekształcone słowo „Kammgarn” – czesanka.
W późniejszych latach przychodziłem na Kercelak przeglądać i kupować nuty, które były nawet znacznie tańsze, niż w podrzędnych księgarenkach na Świętojerskiej. Osobliwością było, że niektóre nuty sprzedawano na wagę, przy czym cena była zależna od stopnia wybitności kompozytora: na przykład kilogram Mozarta kosztował 3 złote, kilogram Spohra – 2.
Sprawy handlowe nie były jedynym motywem moich wypraw w tamtą dzielnicę. Częściej przychodziłem do matki, która przez szereg lat – aż do wojny – uczyła w szkole powszechnej przy ul. Leszno 109, róg placu Kercelego. Czteropietrowy gmach był brzydki, prostacki, nie odbiegał wyglądem od przeciętnych czynszówek, mimo to wnętrze było dobrze rozplanowane, pomieszczenia widne, wyposażone w doskonałe pomoce naukowe. W dużej sali widowiskowej odbywały się różne akademie, choinki, a także przedstawienia amatorskie, na które mnie matka zabierała jako dziecko.
Publiczne szkoły powszechne podlegały rejonizacji, tak jak obecnie, toteż wszyscy uczniowie wymienionej szkoły mieli większy lub mniejszy związek z elementem działającym na Kercelaku. Większość rodziców, pochłonięta sprawami handlowymi, rozmaitymi nielegalnymi praktykami, bądź też konsumpcją alkoholu, nie zawsze miała czas na takie dodatkowe zajęcia, jak wychowanie dzieci, wpływ na ich zachowanie w szkole, na ulicy itp. Ucząca się dziatwa często korzystała z nadmiernej samodzielności, która doprowadzała do rozbisurmanienia.
Na Kercelaku można było kupić absolutnie wszystko. Jeżeli jakiegoś towaru nie było na straganach, mieli go wędrujący handlarze, z koszami lub bez. Jedni z nich płacili policjantowi „placowe”(złotówkę na dzień), inni nie – zwłaszcza ci, którzy sprzedawali przedmioty kradzione. Jeden z moich kolegów, któremu ukradziono rower, natychmiast, jeszcze przed zawiadomieniem policji, pojechał na Kercelak i zajął tam stanowisko obserwacyjne. W niecałe pół godziny później zjawił się złodziej z ukradzionym rowerem i wpadł w ręce poszkodowanego, który zdążył chyłkiem sprowadzić policjanta.
Ubrania, rowery, nuty – to wszystko przedmioty pospolite, które można nabyć wszędzie. Ale jeden z uczniów szkoły powszechnej nr 100 swoją przedsiębiorczością osiągnął chyba szczyt.
Chłopak zachowywał się skandalicznie i moja matka wezwała jego ojca. Przyszedł szczupły, wysoki osobnik; wysłuchał skarg matki, obiecał ukarać syna i wpłynąć na zmianę jego postępowania w szkole.
Mimo to zachowanie chłopca wcale się nie zmieniło i matka zmuszona była ponownie wezwać ojca. Ku jej zdumieniu tym razem zjawił się człowiek niski i gruby. Matka wzięła jego i chłopca w krzyżowy ogień pytań i bez trudu dowiedziała się całej prawdy.
Łobuzujący się uczeń miał ojca bardzo srogiego i był pewien, że gdy ojciec dowie się o jego zachowaniu, zareaguje gwałtownie, w domu skończy się bolesna rozprawą. Poszedł więc na Kercelak i wśród licznych obiboków, kombinujących tylko, jakby najtańszym kosztem „rozbić ćwiartkę”, znalazł takiego, który za parę złotych zgodził się odegrać rolę jego ojca. Gdy się sytuacja powtórzyła, zrobił to samo, tylko nie zwrócił uwagi na powierzchowność indywiduum. Na jego nieszczęście moja matka miała pamięć do twarzy i wyglądu ludzi. Gdyby to przewidział, dobrałby ojca bardziej odpowiedniego. Na pewno by mu się to udało – na Kercelaku można było wszystko kupić i to w każdym gatunku!

Jan Miller
Stolica, 19.05.1974, Nr 20, s. 16

20 marca 2010

Czekając na polskie „Corridori”

 Żelazna nie należy do najefektowniejszych ulic Śródmieścia. Między zabudową starych kamienic tkwią, niczym rodzynki w cieście, pojedyncze obiekty nowej architektury, bądź stare, ale odrestaurowane i zmodernizowane kamienice. W spokojnym nurcie życia tej ulicy, nawet społemowski „Feniks” nie stał się większym handlowym wabikiem dla warszawiaków z odleglejszego sąsiedztwa.
Ale nie tak dawno wokół „Feniksa” wzmógł się ruch. Wystarczyła bowiem jaka taka reklama, iż w tym to domu handlowym będzie sprzedaż rozmaitych artykułów dziecięcych włoskiej firmy „Corridori”. Wiadomo, dla swego dziecka – nie ma granic poświęcenia! Więc też wielu rodziców gotowych jest wojażować kilometry z odległych osiedli Stegny bądź Wawrzyszewska na ulicę Żelazną, do włoskiego dziecięcego raju.
Przechodziłem koło „Feniksa”, jak każdego dnia, swą normalną „ścieżką do pracy”. Uwagę moją zwrócił niewielki tłumek przed witrynami i gablotą. Podszedłem. Ahaaa, to „Corridori” – przypomniałem sobie.
Rzecz szczególna, że o ile przed witrynami tłoczyło się wiele osób, o tyle w samym sklepie dostrzegało się niezbyt duży ruch. Był to zapewne efekt karteczek z cenami przy każdym artykule. Jeszcze przed wejściem do sklepu ta wstępna „przymiarka do kieszeni” działała niczym zimny prysznic na niektórych zapaleńców – potencjalnych klientów. Trudno było bowiem dostrzec karteczki z niższego rzędu trzycyfrową ceną.
Wiele wyrobów rzeczywiście mogło zafrapować użytecznością, prostotą, efektownym wyglądem, doborem pogodnych kolorów, przez to cała ekspozycja w witrynach była żywa, atakowała patrzących mnóstwem barw, przyciągała.
Lalki, zabawne zwierzęta – foteliki, wózki, kojce, łóżeczka, wysokie foteliki, nosidła, a nawet podgłówek samochodowy itp. Wiele tu plastyku w kombinacji z konstrukcją z lekkich rurek metalowych. Czasem zamiast skayu – jako pokrycie – brezent. Ale wszystko porządnie, starannie wykończone, wszystko też dobrane z rozmysłem, zastanowieniem – czemu, komu, jak ma służyć.
To oczywiście pierwszy rzut oka, spoza witryny. Albowiem trudno powiedzieć, jak wszystkie te zabawki i sprzęty służyć będą w codziennym użytkowaniu. Ładne, barwne, funkcjonalne – nie znaczy jeszcze, że trwałe, że z tych śliczności nie wyjdą na jaw rozczarowujące mankamenty. No, ale to tylko  b y ć   m o ż e, natomiast efekt pierwszego zetknięcia z wyrobami „Corridori” jest niewątpliwie dodatni.
Więc obejrzałem sobie, tak jak inni, feniksową włoszczyznę i już zmierzałem przed siebie, poglądając jeszcze na mijane witryny, gdy tuż za wystawami „Corridori”, jakby dla kontrastu, wystawa reklamująca nasze, rodzimej produkcji zabawki. Pozostała tu jedna, gdy inne sąsiednie oddano na rzecz prezentacji włoskich wyrobów. Stanąłem jak urzeczony. Przede mną, wśród innych pluszowych zwierzaków, dość pokaźnych rozmiarów, tkwił przyczepiony w kolorze buraczkowym zając, trzymający w łapie rakietę badmintonową. Patrzył na mnie swym zajęczym zezem, chyba tak, jak patrzy jego żywy brat na myśliwego, gdy mierzy doń z dwururki. Miał być to zapewne zając wesołek, z charakterem, bez obsesji na punkcie swej barwy. Zapewne nie załamał go też ciemnofioletowy kubraczek, w który wystroili go twórcy. Obok niego drugi zając w pozie kopiącego piłkę. Ten dla odmiany koloru czekoladowego...
Oczywiście można zrobić szaroczarną papugę, granatową małpę, fioletową żyrafę itd., itp. ale po co? dlaczego? Dlaczego naszym najmłodszym, boć dla nich te zabawki, stwarzać otoczenie w kolorach ciemnych, smutnych, mimo że pierwowzory zabawek – słowem żywe zwierzęta – mają znacznie pogodniejsze barwy, maść, kolory, są ładniejsze, choć może mniej fascynują, szokują niż buraczkowy zając. Bądź co bądź zmusił mnie do paru minut medytacji i szukania odpowiedzi na pytanie, skąd u diabła wziął się taki kolor?
Zając powstał zapewne w myśl realizacji szczytnej skądinąd zasady – wykorzystania odpadów materiałów. Może...
Albo twórca kojarzył zająca rzeczywiście z buraczkami! Słowem zadziałała tu wyobraźnia rzec by gastronomiczna. Bądź co bądź nie tak rzadko comber na talerzu w sąsiedztwie buraczków, przybiera barwę zająca z witryny.
I jeszcze jedna myśl mnie naszła. Wszystkie sprzęty dziecięce pokazane przez „Corridori”, są tak proste, co więcej z surowców, które mamy. Wszystko bardzo użyteczne i potrzebne. Więc dlaczego nie ma na naszym rynku ich krajowych odpowiedników? Zwłaszcza, gdy tyle się mówi i pisze o wręcz konieczności wzbogacania półek sklepowych w nowe, użyteczne i poszukiwane artykuły. Gwoli sprawiedliwości trzeba dodać, że jeden z prezentowanych wyrobów jest już u nas – dziecięcy składany, spacerowy wózek-leżak. Lekki, poręczny, coraz częściej widziany na ulicach. Chętnie jest kupowany dla swych oczywistych zalet. Można przypuszczać, że pozostałe wyroby, nie mniej przydatne i potrzebne, ani chybi znalazłyby w przypadku krajowej produkcji, wielu nabywców.
Więc cóż, pozostaje nam czekać na polskie „Corridori”, byle nie za długo i nie... buraczkowe. (C.K.)

Stolica, 28.03.1976, Nr 13, s. 2-3
Zdjęcie z portalu Piotrkowe fotki

10 marca 2010

Tajemniczy mord na Woli

23-letni bezrobotny padł ofiarą politycznego terroru
Olbrzymi plac po zasypanych gliniankach na Woli przy ul. Płockiej pomiędzy Wolską a Dworską, popularnie zwany „Sadurką” był już niejednokrotnie terenem zabójstw i morderstw. Pomimo, że na placu tym jest już kilka domów, brak tam oświetlenia i bruku, oraz chodników. Wczoraj około godz. 4 właściciel zakładu garbarskiego przy ul. Płockiej 9/11, Emil Kowalski, oraz dozorca nocny usłyszeli kilka strzałów rewolwerowych. Po pewnym czasie dwaj robotnicy powracający z pracy z zakładów gazowych natknęli się w ciemności na leżącego pod parkanem człowieka. Robotnicy zaalarmowali dozorcę, ten zaś obudził właściciela garbarni. Kowalski zawiadomił policję 22 komis. Na miejsce przybył komisarz oraz przedstawiciele urzędu śledczego. Dopiero w dwie godziny od chwili znalezienia trupa wezwano Pogotowie Ratunkowe, którego lekarz skonstatował śmierć wskutek ran postrzałowych w prawą skroń i tylną część głowy. Denat leżał twarzą do ziemi.
Ze znalezionych listów i notatek przypuszczać należy, że zabójstwo dokonane zostało na tle politycznem. Denatem okazał się 23-letni Idzi Koprowski, syn wyrobnika (Ś-to-Jańska Nr. 15), b. urzędnik zakładów wojsk łączności (Chmielna 53a), ostatnio bez pracy. Przy denacie znaleziono zegarek na ręku, 20 zł i paczkę papierosów rosyjskich bez banderoli.
Policja śledcza, która znalazła na miejscu 5 gilz rewolwerowych, prowadzi dochodzenie, celem ujęcia zabójców.

Gazeta Warszawska, 4 kwietnia 1932, Nr 101, s. 4

2 marca 2010

Jeszcze o warszawskich rzeźnikach...

Jezdem sobie, panie, rzeźnik, panie, rzeźnik,
Kapie ze mnie sadło, sadło...
Siedzem sobie w kieszeni u Moszka,
Aż się robi mdło...
Handlujem se kiszeczkami, serdelkami, kiełbaskami,
Tyż sprzedaję sadło, sadło...
A kłócem się z kucharkami, z lokajami, z gosposiami,
Aż się robi mdło...
Tyż wyglądam se pociesznie, se pociesznie,
Kapie ze mnie sadło, sadło...
Lecz schudnem za to na Lesznie, to na Lesznie,
Aż się robi mdło...

Taką to niezbyt poprawną politycznie piosnkę odnaleźliśmy ostatnio w Kronikach Prusa. Kończy ona wywód na temat drożyzny mięsa wołowego. Warto może przypomnieć, że na Lesznie znajdowało się więzienie, w którym osadzano niewypłacalnych dłużników.

Bolesław Prus, Kroniki, T. II, Kroniki Tygodniowe, Kurier Warszawski, 1875 r., Nr 153 i 154; dn. 15 i 16 lipca, s. 128