Strony

21 sierpnia 2010

W drodze... czyli gdzieś między Warszawą a...


Przy okazji akcji GTWB przypomnieć chcielibyśmy serial polski "Droga" i piosenkę z tegoż serialu śpiewaną przez Wojciecha Młynarskiego. Tekst poniżej, a posłuchać można choćby tu.

Spokojnego nie znam dnia,
na czczo spalam pety dwa
I herbaty tak jak trza
nie posłodzę,
Po asfalcie czy przez piach,
gładko czy po kocich łbach,
Taki mi się trafił fach,
życie w drodze.

Uciekają rzędy drzew,
twarz mi chłodzi wiatru wiew,
Świat uśmiecha się, psiakrew,
bałamutnie,
A ja biorę gaz pod but,
raz na objazd, raz na skrót,
Byle dalej, byle w przód,
absolutnie, absolutnie.

No a gdyby kiedy kto
zadał mi pytanie to,
Co mnie nocą razy sto
ze snu budzi,
Gdybym miał powiedzieć wam,
dokąd gonię, dokąd gnam,
Ja odpowiedź jedną mam:
gnam do ludzi.

Raz na objazd, raz na skrót,
bo chodź się trafiają wśród
Ludzi często nieźli trut-
nieźli trutnie,
Choć mnie nieraz wkurzą i
zdrowo mi napsują krwi,
W sumie fajnie z nimi mi,
absolutnie, absolutnie.

Robotnik gite ładuje kitę

„[...] Pamiętam, jak pracując wspólnie przy pasowaniu okien w nowowybudowanym skrzydle fabryki Wedla kradliśmy kakao i czekoladowe wyroby. Kradliśmy nie po partacku, lecz dorabialiśmy klucze do precyzyjnych zamków cuhaltowych, a kakao wywoziliśmy nawet samochodem naszej firmy przywożącym nam materiał. Portierowi, w zamian za przymrużenie oka, zrobiliśmy solidna pakę na węgiel, wybitą kradziona blachą, a także złożyliśmy mu beznadziejnie rozsypaną balię. Po tej dziwaczejącej już wówczas fabryce krążył jeszcze stary Wedel – szczupły, dystyngowany pan, konkurujący na rynkach światowych z Suchardem, chodził i wściekał się, ponieważ działy się rzeczy niepojęte: Kradną... Kradną w JEGO fabryce, w tym wzorcu fabryk cukierniczych, w tym latami pielęgnowanym precyzyjnym mechanizmie... Biedny...
Zazwyczaj kradliśmy na mieście. Nie gnębiły nas żadne skrupuły, ponieważ okradaliśmy wroga. Kakao, które wyprowadziliśmy od Wedla, zasiliłoby kaloriami jedynie przemarzających pod Stalingradem esesmanów i lotników Luftwaffe. W ten sposób kilkakrotnie wcale nieźle podreperowaliśmy się.
Kradzież materiałów w takiej fabryce jak nasza nie mogła przynosić większego dochodu, ponieważ jest trudno ukraść drzewo posiadające wartość przemysłową. Niekiedy, bardzo rzadko, trafia się sposobność spławienia kilku desek w czasie transportu do fabryki. Nigdy nie gardziłem taką sposobnością. Inne materiały, takie jak: politura, barwniki, klej, gwoździe, śruby i okucia, kradliśmy w takich ilościach, jakie potrzebne nam były przy wykonywaniu fuszerek i partanin. Trzeba wyjaśnić te pojęcia. Wykonywanie fuszerek i partanin było drugą drogą wiodącą do powiększenia dochodu. Fuszerka oznacza wykonanie w czasie należącym do pracodawcy, w czasie godzin fabrycznych, drobnych robót z materiału fabrykanta, oczywista, na własny rachunek. Fuszerkę, lub jak chcą inni, „fuchę”, można niekiedy ukryć w normalnym toku produkcji tak, że nikt tego nie zauważy. Bywa jednak, że przedmiot wykonywany odbiega wyglądem od tego, co w danej chwili produkuje fabryka, wówczas trzeba albo zblatować majstra, albo poprosić kolegów o kapowanie na niego, kiedy samemu w pocie czoła pracuje się na chleb. Pierwszy sposób jest skuteczniejszy, ludzie są ludźmi. Gotowe owoce fuszerki lub części przygotowane do montażu wynosiliśmy, pamiętam, w workach z wiórami lub w fałdach odzienia.
Partanina jest to robota wykonywana poza godzinami  pracy. „Złapać partaninę na mieście” oznacza: otrzymać zamówienia na wykonanie usługi. Niekiedy wymagało to przerwania pracy w fabryce na jeden lub kilka dni, stwarzało konieczność przyjęcia wspólnika, a nawet zorganizowania brygady wówczas, kiedy zlecenia miało charakter poważniejszy i było pilne. Pracowało się także po fajrancie na partaninach. Niewielu wykonywało te roboty solidnie. Brak materiałów i narzędzi, fatalne niekiedy stanowisko robocze, wreszcie chęć pospiesznego zarobienia pieniędzy, idąca w parze z niefachowością odbiorcy, to wszystko na równi pozwalało, jak i zmuszało „puścić” robotę. Stąd może i nazwa: partanina, oznaczająca przecież robotę marną, partacką.
Reszta jest już legalnością.
Sprzedawaliśmy przydzielaną nam po sztywnych cenach odzież roboczą. To jednak nie opłacało się. Za te marne łachy dostawało się nędzne grosiwo, a i my z biegiem lat wydzieraliśmy się z ze wszystkiego. Jeden chyba Zygmunt nieuchronnie niósł każdy nowy kombinezon do „Mietka”, który miał w „Czerwoniaku” na Dworskiej knajpę z wyszynkiem gwarantowanego bimbru w różnych gatunkach (cukrowy, żytni, z melasy, z buraków cukrowych i t. d., po tym z buraków odbijało się piwnicą).
W domowym budżecie każdego z nas kłopotliwą pozycję stanowił opał. Likwidowaliśmy tę pozycję gromadząc w ciągu lata w komórkach i składzikach zapas wiórów na zimę. Zimą, bezustannie uzupełniając zapas, paliliśmy tymi wiórami w specjalnie do tego celu przygotowanych piecykach. Wióry płonęły niesłychanie szybko i dawały niewiele ciepła, dlatego braliśmy także kitę.
Kita – to przycięte odpowiednio klocki drewna, kawałki desek, odpady... Jeśli brakło odpadów, nawet nam ręka nie drgnęła, kiedy rżnęliśmy tłusty, smolny ramiak drzwiowy lub nogę stołu. Byli wśród nas utalentowani kiciarze, którzy nie zadowalali się byle czym. Przygotowywali sobie ładunek w ciągu całego dnia, pilnie bacząc na smolistość drzewa sosnowego, węsząc za twardym dębem lub tak  pięknie płonącą brzeziną. Klocki przycinali sobie „do winkla” układając paczkę jak skomplikowaną łamigłówkę. Wynoszenie drzewa pod wszelka postacią było zabronione, ale kitę ładowaliśmy do worków z wiórami, które można było zabierać w dowolnych ilościach. Na budowie, na mieście, rzecz była daleko prostsza, bowiem nikt nas nie kontrolował. Na budowie zawijaliśmy kitę w papier, by w tramwaju nie pobrudzić współpasażerów. Jedynie łopaciarze i pomoc murarska wozili swoje nabite gwoździami i byle jak połupane dechy na nic w tłoku nie bacząc. W nas jednak – wykwalifikowanych robotnikach – kołatały się resztki godności i ogłady. Zgrabnie sporządzona i owinięta papierem paczka mogła zawierać cokolwiek innego, a nie koniecznie te właśnie żałosne skrawki drewna.
Kita to nie był wynalazek wojenny. Kiciarzy namnożyła już przed wojną kryzysowa bieda. Przed tym jedynie chyba sezonowi robotnicy – chłopi, którym natura nie pozwalała przejść spokojnie obok walającego się bez opieki kawałka drewna, uprawiali kiciarstwo. Naśladować ich później poczęli wszyscy, którzy mieli do czynienia z drewnem: stolarze, cieśle, parkieciarze, okuwacze... W czasie wojny kita stała się powszechna. Ostatecznie trzeba na czymś ugotować tego kartofla z postem. «Robotnik gite ładuje kitę» – takim powiedzonkiem okraszaliśmy sobie tę czynność ubogich. Poniżająca była i kradzież i fuszerka, ale działania te zawierały w sobie element męskiego ryzyka, kita natomiast trąciła żebractwem. [...]
Panowało powszechne przekonanie, oparte na historycznym doświadczeniu (starsi pamiętali pierwszą wojnę światową i okres prosperity, jaki później nastąpił), że po wojnie, kiedy minie okres stabilizacji rozjątrzonego życia, nadejdą dobre czasy.
«Roboty nie przerobisz... Zaraz po wojnie położę się na trawie i na zelówkach kredą napiszę moją cenę, aby mnie po próżnicy nie budzili» – tak mawiali buńczuczni. Okres kryzysu gospodarczego z lat trzydziestych wraził się w pamięć ludzką bardzo boleśnie i nie tylko za biedę szukali zadośćuczynienia w czasach, które miały nadejść, lecz także za wszystkie upokorzenia. «Kto przeżyje, będzie żył po ludzku». Nie będzie fuszerek i kiciarstwa – żebraczej pogoni za kawałkiem smolnego drewna, powróci duma zawodowa, godność ludzi umiejących wytwarzać.
Przed rokiem przyszedł do mnie Ele. Wszedł i postawił pod drzwiami teczkę. Nic się nie zmienił zewnętrznie. Musiał być młodszy, niż sądziłem wówczas. Potoczyły się opowieści. [...]
Przy pożegnaniu podając mu teczkę zważyłem ją w ręku.
- Graty taszczysz, Ele? Załapałeś partaninę na mieście?
- Nie – powiedział. – to kita”.

Bohdan Czeszko, Edukacja niesentymentalna, Naukowa rozprawa o kicie, Warszawa 1958, s. 163-169.
Zdjęcie: Pokolenie (1954), reż. Andrzej Wajda, scen. Bohdan Czeszko

11 sierpnia 2010

Rewitalizacja nieparzystej Obozowej


Zaczęło się w lipcu. Czas Przeszły był tak zszokowany, że tylko fotki pstrykał i kisił, na blogu nie zamieszczał. Czynnikiem niewątpliwie potęgującym wrażenie był fakt, że rewitalizacja rozpoczęła się, jak na nasze polskie standardy, dość nietypowo - od wymiany infrastruktury podziemnej. Przypomnieć należy, że jeszcze w zeszłym roku parzysta Obozowa odnawiana była w stylu klasycznym tj. najpierw zieleń i nasadzenia, a następnie megawykopki. Wykonawcy udało się też zasypać studzienki kanalizacyjne, do tej pory nie wszystkie odnaleziono... Ale wróćmy do roku bieżącego. Miesiące mijają - rewitalizacja trwa. Zapraszamy do galerii lipcowej i sierpniowej.

U Małgosi na imieninach...


Jakiś czas temu podczas przechadzki po Woli natknęliśmy się na kapelę ani chybi warszawską. Zespół z racji ulokowania garażowy, dedykował występ niejakiej pani Małgosi, która obserwowała całe zajście z okna pobliskiego budynku. Usłyszeć można było między innymi "U cioci (a właściwie u Małgosi) na imieninach" i "Nie masz cwaniaka nad Warszawiaka". Wersje podwórkowe pozwoliliśmy sobie utrwalić i podlinkować do odsłuchu. A tak dla przypomnienia - wersje  klasyczne tu i tu.