Strony

21 listopada 2009

Aux quatre saisons

"Pomiędzy brunatno-czerwonymi budami, poprzez wąskie uliczki, nieoczekiwane placyki i kałuże przewala się codziennie tysiące ludzi.
Proza codziennego życia, zaklęta w pietruszkę i pierwszą krzyżową, kalafiory i tartą bułkę, ma i tutaj swą ekspozyturę, niegorszą zresztą niż pierwszy lepszy bazar śródmieścia czy Pragi.
Ale nie w tym leży sens i poezja rzeczy, o ile można mówić o poezji np. wyleniałej watoliny i o ile oczywiście godzi się nazwać «rzeczą» znakomity wyczyn urbanistyki – Kercelak.
W sobotę po południu rozkrzyczą się nieraz popularnymi melodiami, od tanga do kujawiaka, gramofony w sąsiadujących budach, i bywa nawet wesoło. Tak wesoło, że można się radośnie przepychać przez tłum, pogryzać podejrzane racuszki i z pożytkiem dla światopoglądu obserwować egzotyzm otoczenia. A przy tym z lekka przyciskać kieszeń, by nie znaleźć w niej ręki o tyle niepożądanej, że... cudzej. Potem dobrze jest kupić «na pamiątkę» chusteczkę do nosa za dziesięć groszy. I materiał do barwnych opowieści krajoznawczych – gotowy.
A jednak wszystko w świecie ma swój sens ukryty dla obcego, niewtajemniczonego oka. I te chusteczki po 10 groszy i miałki cukier w pudełku po Sudorinie z sitkiem, służący do garnirowania wymienionych racuszków na oczach spożywcy.
W dni sobotnie, dźwięczące gramofonami, i w inne, zwykłe, lecz mniej gwarne, Kercelakowi oprócz normalnej roli – targowiska tandety, starzyzny i popularnych wiktuałów – przypada w udziale jeszcze jedno zadanie. Bywa on pogotowiem ratunkowym rodzin o mocno i gwałtownie zachwianych finansach.
Bywają dni w życiu tysiąca izb, nor i suteren, kiedy nie ma już skąd pożyczyć, nie ma gdzie wziąć na kredyt. Takie zwykłe dni bezrobotnych.
Wówczas wzrok ludzi pilnie a ukradkiem biega po różnych przedmiotach inwentarza domowego. Wreszcie – jedno spojrzenie zdecydowane i pytające. Odpowiedź na nie jest wyrokiem.
Na mocy wyroków takich codziennie pomiędzy straganami Kercelaka, na bezkształtnych placykach zapchanych tłumem ludzkim, stoi cierpliwie długi szereg kobiet i mężczyzn, wystawiających na publiczny widok tak skrzętnie dotąd hodowane skarby.
Sprzedać! Jak najprędzej, jak najkorzystniej... Bo przecież ten gniotący ciężarem ramię kożuch, ta wstydliwie narzucająca się oczom serweta, te koszule, widelce, garnki – to już jedyna, ostatnia nadzieja na zaspokojenie głodu, uciszenie płaczu dzieci.
Stoją więc cierpliwie robotnicze „bezrobocze” żony, wspominają radosne dni zakupów, dokonywanych w tym samym miejscu przy dźwiękach tychże gramofonów. Stoją i życzliwie nadstawiają swój gorzki ciężar uwadze przechodniów.
A stać trzeba nieraz długo...
Bo proszę: wisiał sobie na ścianie zegar. Wyczarowała go jakaś podwyżka, doraźny zarobek czy świadoma, ambitna oszczędność. Wisiał i wskazywał godziny – jak każdy inny zegar.
I teraz właśnie tenże zegar gniecie ramię, chlebocze się bezradnie wraz z falą ruchliwego tłumu i mówi, krzyczy: muszę... muszę... potrzebuję.
Trzeba więc, by znalazł się wśród przechodniów ktoś, kto: 1) ma pieniądze, 2) pragnie nabyć zegar, 3) jest dość zapobiegliwy, by przyjść tutaj zamiast pójść do pierwszego lepszego zegarmistrza. Jeśli taki osobnik się znajdzie, rozpoczyna się chytra a przemyślna walka zwana targowaniem.
Wymarzona a niezbędna suma kurczy się błyskawicznie: redukuje się w myśli budżet zamierzonych wydatków. No, to trudno... No, to Józiek nie dostanie pończoch, na obiad pojutrze trzeba będzie skądinąd się wystarać. Niech więc będzie taniej.
I słyszy się wtedy, że to w ogóle grat, że nabywca właściwie nie potrzebuje go, że może wziąć ot tak okazyjnie. Prawie z łaski. Taki zegar i z łaski?!...
A jeśli nikt inny nie kupi?
W końcu więc z ciężkim westchnieniem i zegar, i pieniądze zmieniają właściciela. Kończy się troska i niepokój oczekiwania.
Tak samo, może tylko z cięższym westchnieniem. Może z mozolniejszymi obliczeniami, wymienia się na złotówki mężowski garnitur (tak ci stary w nim wyglądał jak majster...), prześcieradła (mogą dzieciska spać i tak, nalata się to, uśnie i na sienniku), fularowe szale, poduszki czy świąteczne suknie (komu tam dziś, moja pani, fioki i elegancje w głowie). Tak samo wyniesione z domu ze skurczem w sercu przedostatnie koszule, dziecięce ubranka.
Wszystko, czego człowiek może używać, co nędza każe wziąć pod pachę i przynieść na «plac», ma tutaj określony popyt, standaryzowana cenę, a nawet specjalne miejsce zbytu. Gdzie indziej zatłuszczony, pracowity fartuch, gdzie indziej porcelanowe solniczki z amorkiem.
Oprócz sprzedaży wprost, «okazyjnie» – od właściciela do nowonabywcy, istnieją jeszcze inne transakcje.
Są tu ludzie, którzy uczynili sobie zawód z kupowania rzeczy od jednych, a sprzedawania drugim. Zawód uciążliwy i krzykliwy, ale popłatny. Duży obrót – duży zysk.
Zwyczajni handlarze starzyzną bez sklepów, budek czy straganów. Znaleźć ich można i gdzie indziej; zalegają zorganizowaną załogą okolice Wołówki, Zielną, Ordynacką czy Kruczą. Ale ci z Kercelaka – to arystokracja branży. Poczciwy «handel-handel», rozdzwaniający echem swych wołań podwórka, drapiący się na piętra w poszukiwaniu towaru, to przy nich proletariusz.
Organizację mają pierwszorzędną i węch także. Zaledwie dochodzi się Chłodną do zgiełkliwego placu, odrywa się od muru lub wysuwa z wnęki bramy typ mówiący sam za siebie.
Choćby paczka, którą niesie upatrzony sprzedawca, miała najniewinniejszy wygląd, wiedzą już od razu co i jak, od razu pada pytanie, które jest jednocześnie twierdzeniem: «coś na handel?». Nie pomylą się nigdy, nie zaczepią np. młodzieńca niosącego bieliznę do pralni, ale i nie opuszczą niewiasty niosącej na sprzedaż serwetę w paczce nie większej niż tuzin chusteczek do nosa.
Ludzie ci mają przedziwny dar rozwiewania iluzji. Rzec można by, że są to demony realizmu.
Na przykład, ma sobie ktoś marynarkę. Jest dlań tyle cenniejsza, że jedyna «do ludzi podobna».
Wobec tego wybacza się jej wiele plam oraz wyświeconych miejsc i wierzy głęboko, że nawet u Hersego lepszej nie dostanie.
I ta właśnie marynarka starannie zawinięta tkwi pod pachą, a każdy krok zbliża fatalny plac, chwilę rozstania i błogie poczucie posiadania pieniędzy.
Wtem stop!... Marzenia precz!
Po wstępnych półsłówkach sięga ten czy ów handlarz po marynarkę. (Taką marynarkę!...). Już w ruchu tym tkwi taki bezmiar pogardy i obrzydzenia, że myśl szybko redukuje zamierzoną cenę choć o dwa złote. Następują drobiazgowe oględziny, wprawne spojrzenie bada łokcie i kołnierz (dalsze dwa złote zniżki). Wreszcie pełnym rezygnacji ruchem tłamsi w kłębek szacowne odzienie.
- Ile za ten łach?
Nie pomaga protest. Łachem będzie tu nawet nowiutki smoking. A pantofle, choćby od Leszczyńskiego, nazywają się – kapcie. Taka lokalna przenośnia.
Pada ważkie słowo ceny. Liczby.
- Czego? Groszy?... bo nie dosłyszę.
Wyjaśnienie, że suma żądana wyraża się w złotych, wywołuje szatański śmiech.
Różne są rzeczy, które później przychodzi wysłuchiwać: ciężkie, bolesne i denerwujące. I nie pomoże tu szukanie innego nabywcy. Każdy następny da o złotówkę mniej. Wiedzą o tym doświadczeni. Organizacja, telegraf bez drutu czy telepatia, omyłki są wykluczone.
- Ha, trudno, płać pan!...
Jeszcze jedne oględziny, niespokojne poszukiwanie ukrytego podstępu. Wreszcie należność z trudem wypływa z pięciu kieszeni. Indywiduum szatańskie nieszczerze winszuje znakomitego interesu.
A marzenia się rozleciały.
Jednak przychodzą na plac i ludzie, którzy kupują.
Oto na przykład młode małżeństwo. Potrzebne są spodnie dla męża i palto dla żony. Ileż melancholii w spojrzeniach, ślizgających się po lepszych rzeczach. «Coś tańszego! Może być używane!...» Oczy płoną z zachwytu, a trzeźwa ręka zaciska w kieszeni nieliczne złotówki. Targ ma powagę walki o życie. Odchodzą. Jeszcze żałosne spojrzenie. A może? Wreszcie coś się znajduje. Nie takie jak trzeba, niepodobne do wymarzonego, ale... tanie.
I tak kupuje się na Kercelaku ubrania płowiejące po tygodniu i luksusowe garnitury trochę «przechodzowane» lub cokolwiek kradzione. I buty zelowane dyktą lub tekturą a przy nich lakierki aktualne do pierwszego deszczu. Wszystko można dostać: i czerkieską burkę, i maszynkę do elektryzowania, gołębia i podgardla na kiszkę. A wszystko tanio: «bo tu, moja pani, nikt pieniędzy nie fabrykuje».
Przechodzą miesiące. Kolejno cieszą się powodzeniem futra i markizet, kożuchy i «charlestońskie» tenisowe spodnie. Nigdy nie brak tych, co sprzedają, i tych, co kupują. Nędza jest stara jak świat i jak on długowieczna.
Zawsze stać będą tu żony i matki z wydartymi z głębi serca koszulami czy bluzkami. Zawsze wychudłe Żydówki ze skrzywionym kręgosłupem obnosić będą stosy spodni «do roboty – na święto», kleconych przez suchotniczych chałupników po pół złotego od sztuki. Zawsze przyjdą smutni kupujący z błyskiem chciwości w oczach. W letnim skwarze i podczas trzaskających mrozów, w tumanach śniegu i pod strugami deszczu funkcjonuje usłużny Kercelak.
«Aux quatre saisons»".

Jan Dąbrowski, Na zachód od Zanzibaru, Książka i Wiedza 1985, s. 40-45

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz