Strony

23 grudnia 2010

Jeszcze o Czeszce


„Bohdan Czeszko urodził się 1 kwietnia 1923 roku w Warszawie, w rodzinie inteligenckiej. Stereotypowa informacja z ankiety personalnej: «pochodzenie inteligenckie» w przypadku tego pisarza ma sens istotny, ponieważ w wielu późniejszych książkach Czeszki odnajdziemy obraz «edukacji» inteligenta na drodze do światopoglądu komunistycznego. W rodzinie pisarza, w domu Leonarda i Marii Czeszków przy ulicy Skierniewickiej na Woli, tradycje lewicowe były zresztą dość wyraźne, co bez wątpienia nie pozostało bez wpływu na późniejszą biografię pisarza.
Wojna zastała Bohdana Czeszkę na progu dojrzałości życiowej. Tuż przed jej wybuchem w maju 1939 zdał tzw. «małą maturę» w jednym z warszawskich gimnazjów ogólnokształcących. Okupacja wraz z przyniesionym przez nią pogorszeniem sytuacji materialnej rodziny zmuszała do rezygnacji z dalszej nauki. Czeszko rozpoczął pracę jako robotnik w stolarni na Woli, przechodząc tu kolejne stopnie wtajemniczenia rzemieślniczego – od praktykanta do czeladnika”.
Czeszko, Andrzej Makowiecki, Agencja Autorska i Zjednoczenie Księgarstwa, Warszawa 1972, s. 5-6

Kontynuując wątek kontynuowany przez Front, dokładamy swoją cegiełkę, zaprawę, punkt zaczepienia. Ulica Skierniewicka - czy ostały się jakieś ślady? Dom, sąsiedzi, stolarnia, czy tylko „Wióry"? A gdyby ktoś nie zajrzał na wyżej wspomnianego wikilinka, to stolarnia podobno mieściła się pod numerem 6/8 również na Skierniewickiej.

31 października 2010

Kochana Mamo - Ocenzurowano



"Kochana Mamo
W dniu Twych imienin składam Ci moc najserdeczniejszych życzeń. Życzę Ci dużo zdrowia, pomyślności i spełnienia marzeń jak również beztroskich dni w życiu.
Z zagubionej okolicy życzy Ci Twój kochający Cie syn Wojtek.
Warszawa Mokotów dn. 15.05.1964 r."

Dziś prezentujemy fragment kolekcji wzruszających pamiątek po byłych lokatorach jednego z mieszkań Osiedla T.O.R. Z niepozornych kartek pocztowych nadgryzionych zębem czasu oraz innych piwnicznych gryzoni odczytać możemy historię wolskiej rodziny. Troskliwi synowie dużo podróżowali po Polsce a czasem tylko po dzielnicach (np. zagubiona okolica = Warszawa Mokotów), zasyłając rodzicom pozdrowienia i życzenia. Przy okazji prosili o różne drobne przysługi np.:

"[...]P.S. Proszę bardzo mamusie o przysłanie mi pieniędzy na wypiskie. Dziękuję Markowi za widokówke. Za pieniądzie z góry bardzo serdecznie dziękuje. Jacek" (zachowana pisownia oryginalna).

Dwie legendy krążą po bloku odnośnie zniknięcia pana Henia (tj. ojca podróżujących synów - Jacka i Wojtka). Pierwsza - biznesowa - głosi, że Henio wraz z małżonką wybuchli podczas pędzenia bimbru, mieszkanie uległo częściowej rozwałce a lokatorzy - całkowitej, że strach ich było sanitariuszom na nosze przełożyć. Według drugiej wersji - romantycznej - Henio małżonkę oblał benzyną i podpalił w afekcie, gdyż wiarołomstwo mu uczyniła i zdradę. A potem sam się dla niepoznaki podpalił, że niby to wszystko przypadek był tragiczny. Ale czy tak było? I czy rzeczywiście Henio? Tego chyba już nigdy się nie dowiemy, chyba że z najnowszego numeru Zeszytów Wolskich...

20 października 2010

Mosty, mostki, kładki... a właściwie wiadukt

W związku z akcją "pomostową" Grupy przypomnieliśmy sobie o pewnym dawno znalezionym poście na Froncie Wola. W poście tym można przeczytać o "Pokoleniu" Wajdy, a dokładniej o pierwszych dwóch minutach tego filmu, z przepiękną wolską panoramą. Post ten skłonił nas nie tylko do obejrzenia filmu ale i do sięgnięcia po książkę Bohdana Czeszki i przeczesania tejże książki wzdłuż i wszerz w poszukiwaniu znajomych miejsc na Woli i na Kole. Dużo się tego znalazło - wolski przewodnik "pokoleniowy" można by zrobić. Póki co - dalsze kilka minut filmu - napad na pociąg z widokiem na wiadukt przy Górczewskiej, czyli tematycznie w zgodzie z dzisiejszą akcją GTWB. Film na youtube, a poniżej fragment z książki.

„Stacho Kowalik, Zyzio i Kostek gadali jeden przez drugiego, sapali przez nos, zgrzytali zębami, przerywali sobie nawzajem. Stacho także rozgadał się, głowa jego stała się pusta i leciały przez nią myśli nieważkie, a olśniewające. Teraz i on sapał i zgrzytał zębami.
Siedzieli potem na zewnątrz, opierając plecy o nagrzaną słońcem ścianę pieca. Niebo nad ich głowami wisiało wysoko, było lśniące i miękkie jak futro czarnego kota. Kostek grał najbardziej tęskne melodie.
Pili, a Kostek pochylając nisko twarz nad Stachem pytał: «...No jak, idziesz z nami, terminatorze?»
– Zostaw, on teraz majstrowi dziecko bawi. Koszyk z kartoflami nosi za majstrową – dogadywał Zyzio i gęgał śmiejąc się do rozpuku.
Stacho zamknął mu gębę, powiedział, że idzie. Zapragnął jeszcze ten ostatni raz skoczyć na pociąg dudniący w mroku, uczepić się pazurami byle czego, przypłaszczyć się do desek aby pęd nie oderwał, i wyrzucać później na pole, co popadnie pod rękę: skrzynie, worki, grudy węgla.
– Bogate transporty idą na wschód dla armii: tłuszcze, cukier, buty... a ty co? Za nędzne fenigi jak kto głupi. – Kostek odepchnął głowę Stacha gestem obrzydzenia.
Później czołgali się bruzdami ogrodów. Mokra od rosy nać chlastała po twarzy. Dusili brzuchami badyle i owoce pomidorów wydzielające zapach tak mocny, że prawie dawał się smakować.
Dalej jest gładki, porośnięty krótką trawą stok kolejowego plantu. Dudni pociąg gnający na wschód po obwodowej linii. Lokomotywa świeci przymrużonymi reflektorami.
«Parowóz patrzy jak koza. Koza ma prostokątne źrenice pionowo, a to na płask» – myśli Stacho i zwilża co chwila śliną zasychające gardło. Parowóz przeleciał i teraz łomoczą wagony kołami po spojeniach szyn.
Pierwszy skoczył Zyzio. Poderwał się, w długich susach biegł za wagonem. Widzieli jego czarną sylwetkę w szarej poświacie gwiazd.
Następny, Kostek, uniósł się na rękach i wtedy właśnie klasnął strzał, wydawało się – tuż nad ich głowami. Jęknęła kula i w tym samym momencie Zyzio krzyknął: A, a, a! Nie było ratunku. Posypały się z plantu drobne kamienie. Szurnęli w kartofle jak szczury. Niemcy klęli, świecili latarkami. Jeden z nich warczał: Raketen – das brauche ist jetzt. Zrozumieli słowo Raketen i poczołgali się szybciej.
Kiedy charczeli ze zmęczenia, łapiąc oddech w ciepłej, pełnej znajomych woni klatce schodowej domu, Kostek mówił:
– Poznałem po głosie, to był «panenka» – banszuc. Dobrze, że psa nie mieli. Widziałeś, jak polują łobuzy... (zabrzmiała nutka podziwu) ...ale ten «panenka» to on się na mnie nadzieje, ja jemu jeszcze w swoim życiu kozikiem dogodzę. Teraz trzeba zniknąć na parę dni, bo Zyzio sypnie, jak go zaczną maglować.
Obawy okazały się płonne. Pocisk oderwał Zyzia od stopnia wagonu, a koła całego długiego pociągu rozniosły jego ciało na strzępy”.

Bohdan Czeszko, Pokolenie, str. 28-29

19 października 2010

Mapa Warszawskich Osiedli

Dziś, dosłownie przed chwilą, trafiliśmy na ciekawy internetowy projekt Stowarzyszenia ODBLOKUJ (odblokuj.org). Na stronie stowarzyszenia można obejrzeć Mapę Osiedli, która jest na bieżąco uzupełniana. Najciekawsza rzecz - kolory oznaczają dekady powstania poszczególnych osiedli.

Przy opisie inicjatywy - drobny apel autorów, który pozwalamy sobie powtórzyć: "Jeżeli zauważyłeś błąd albo masz dodatkowe informacje o którymś z opisanych lub nieopisanych osiedli bardzo prosimy o kontakt pod adresem stowarzyszenie@odblokuj.org Zbieramy także zdjęcia z poszczególnych osiedli i w przyszłości zamierzamy dołączyć je do bazy informacji."

Zachęcamy - piszcie, zgłaszajcie, współtwórzcie!

21 sierpnia 2010

W drodze... czyli gdzieś między Warszawą a...


Przy okazji akcji GTWB przypomnieć chcielibyśmy serial polski "Droga" i piosenkę z tegoż serialu śpiewaną przez Wojciecha Młynarskiego. Tekst poniżej, a posłuchać można choćby tu.

Spokojnego nie znam dnia,
na czczo spalam pety dwa
I herbaty tak jak trza
nie posłodzę,
Po asfalcie czy przez piach,
gładko czy po kocich łbach,
Taki mi się trafił fach,
życie w drodze.

Uciekają rzędy drzew,
twarz mi chłodzi wiatru wiew,
Świat uśmiecha się, psiakrew,
bałamutnie,
A ja biorę gaz pod but,
raz na objazd, raz na skrót,
Byle dalej, byle w przód,
absolutnie, absolutnie.

No a gdyby kiedy kto
zadał mi pytanie to,
Co mnie nocą razy sto
ze snu budzi,
Gdybym miał powiedzieć wam,
dokąd gonię, dokąd gnam,
Ja odpowiedź jedną mam:
gnam do ludzi.

Raz na objazd, raz na skrót,
bo chodź się trafiają wśród
Ludzi często nieźli trut-
nieźli trutnie,
Choć mnie nieraz wkurzą i
zdrowo mi napsują krwi,
W sumie fajnie z nimi mi,
absolutnie, absolutnie.

Robotnik gite ładuje kitę

„[...] Pamiętam, jak pracując wspólnie przy pasowaniu okien w nowowybudowanym skrzydle fabryki Wedla kradliśmy kakao i czekoladowe wyroby. Kradliśmy nie po partacku, lecz dorabialiśmy klucze do precyzyjnych zamków cuhaltowych, a kakao wywoziliśmy nawet samochodem naszej firmy przywożącym nam materiał. Portierowi, w zamian za przymrużenie oka, zrobiliśmy solidna pakę na węgiel, wybitą kradziona blachą, a także złożyliśmy mu beznadziejnie rozsypaną balię. Po tej dziwaczejącej już wówczas fabryce krążył jeszcze stary Wedel – szczupły, dystyngowany pan, konkurujący na rynkach światowych z Suchardem, chodził i wściekał się, ponieważ działy się rzeczy niepojęte: Kradną... Kradną w JEGO fabryce, w tym wzorcu fabryk cukierniczych, w tym latami pielęgnowanym precyzyjnym mechanizmie... Biedny...
Zazwyczaj kradliśmy na mieście. Nie gnębiły nas żadne skrupuły, ponieważ okradaliśmy wroga. Kakao, które wyprowadziliśmy od Wedla, zasiliłoby kaloriami jedynie przemarzających pod Stalingradem esesmanów i lotników Luftwaffe. W ten sposób kilkakrotnie wcale nieźle podreperowaliśmy się.
Kradzież materiałów w takiej fabryce jak nasza nie mogła przynosić większego dochodu, ponieważ jest trudno ukraść drzewo posiadające wartość przemysłową. Niekiedy, bardzo rzadko, trafia się sposobność spławienia kilku desek w czasie transportu do fabryki. Nigdy nie gardziłem taką sposobnością. Inne materiały, takie jak: politura, barwniki, klej, gwoździe, śruby i okucia, kradliśmy w takich ilościach, jakie potrzebne nam były przy wykonywaniu fuszerek i partanin. Trzeba wyjaśnić te pojęcia. Wykonywanie fuszerek i partanin było drugą drogą wiodącą do powiększenia dochodu. Fuszerka oznacza wykonanie w czasie należącym do pracodawcy, w czasie godzin fabrycznych, drobnych robót z materiału fabrykanta, oczywista, na własny rachunek. Fuszerkę, lub jak chcą inni, „fuchę”, można niekiedy ukryć w normalnym toku produkcji tak, że nikt tego nie zauważy. Bywa jednak, że przedmiot wykonywany odbiega wyglądem od tego, co w danej chwili produkuje fabryka, wówczas trzeba albo zblatować majstra, albo poprosić kolegów o kapowanie na niego, kiedy samemu w pocie czoła pracuje się na chleb. Pierwszy sposób jest skuteczniejszy, ludzie są ludźmi. Gotowe owoce fuszerki lub części przygotowane do montażu wynosiliśmy, pamiętam, w workach z wiórami lub w fałdach odzienia.
Partanina jest to robota wykonywana poza godzinami  pracy. „Złapać partaninę na mieście” oznacza: otrzymać zamówienia na wykonanie usługi. Niekiedy wymagało to przerwania pracy w fabryce na jeden lub kilka dni, stwarzało konieczność przyjęcia wspólnika, a nawet zorganizowania brygady wówczas, kiedy zlecenia miało charakter poważniejszy i było pilne. Pracowało się także po fajrancie na partaninach. Niewielu wykonywało te roboty solidnie. Brak materiałów i narzędzi, fatalne niekiedy stanowisko robocze, wreszcie chęć pospiesznego zarobienia pieniędzy, idąca w parze z niefachowością odbiorcy, to wszystko na równi pozwalało, jak i zmuszało „puścić” robotę. Stąd może i nazwa: partanina, oznaczająca przecież robotę marną, partacką.
Reszta jest już legalnością.
Sprzedawaliśmy przydzielaną nam po sztywnych cenach odzież roboczą. To jednak nie opłacało się. Za te marne łachy dostawało się nędzne grosiwo, a i my z biegiem lat wydzieraliśmy się z ze wszystkiego. Jeden chyba Zygmunt nieuchronnie niósł każdy nowy kombinezon do „Mietka”, który miał w „Czerwoniaku” na Dworskiej knajpę z wyszynkiem gwarantowanego bimbru w różnych gatunkach (cukrowy, żytni, z melasy, z buraków cukrowych i t. d., po tym z buraków odbijało się piwnicą).
W domowym budżecie każdego z nas kłopotliwą pozycję stanowił opał. Likwidowaliśmy tę pozycję gromadząc w ciągu lata w komórkach i składzikach zapas wiórów na zimę. Zimą, bezustannie uzupełniając zapas, paliliśmy tymi wiórami w specjalnie do tego celu przygotowanych piecykach. Wióry płonęły niesłychanie szybko i dawały niewiele ciepła, dlatego braliśmy także kitę.
Kita – to przycięte odpowiednio klocki drewna, kawałki desek, odpady... Jeśli brakło odpadów, nawet nam ręka nie drgnęła, kiedy rżnęliśmy tłusty, smolny ramiak drzwiowy lub nogę stołu. Byli wśród nas utalentowani kiciarze, którzy nie zadowalali się byle czym. Przygotowywali sobie ładunek w ciągu całego dnia, pilnie bacząc na smolistość drzewa sosnowego, węsząc za twardym dębem lub tak  pięknie płonącą brzeziną. Klocki przycinali sobie „do winkla” układając paczkę jak skomplikowaną łamigłówkę. Wynoszenie drzewa pod wszelka postacią było zabronione, ale kitę ładowaliśmy do worków z wiórami, które można było zabierać w dowolnych ilościach. Na budowie, na mieście, rzecz była daleko prostsza, bowiem nikt nas nie kontrolował. Na budowie zawijaliśmy kitę w papier, by w tramwaju nie pobrudzić współpasażerów. Jedynie łopaciarze i pomoc murarska wozili swoje nabite gwoździami i byle jak połupane dechy na nic w tłoku nie bacząc. W nas jednak – wykwalifikowanych robotnikach – kołatały się resztki godności i ogłady. Zgrabnie sporządzona i owinięta papierem paczka mogła zawierać cokolwiek innego, a nie koniecznie te właśnie żałosne skrawki drewna.
Kita to nie był wynalazek wojenny. Kiciarzy namnożyła już przed wojną kryzysowa bieda. Przed tym jedynie chyba sezonowi robotnicy – chłopi, którym natura nie pozwalała przejść spokojnie obok walającego się bez opieki kawałka drewna, uprawiali kiciarstwo. Naśladować ich później poczęli wszyscy, którzy mieli do czynienia z drewnem: stolarze, cieśle, parkieciarze, okuwacze... W czasie wojny kita stała się powszechna. Ostatecznie trzeba na czymś ugotować tego kartofla z postem. «Robotnik gite ładuje kitę» – takim powiedzonkiem okraszaliśmy sobie tę czynność ubogich. Poniżająca była i kradzież i fuszerka, ale działania te zawierały w sobie element męskiego ryzyka, kita natomiast trąciła żebractwem. [...]
Panowało powszechne przekonanie, oparte na historycznym doświadczeniu (starsi pamiętali pierwszą wojnę światową i okres prosperity, jaki później nastąpił), że po wojnie, kiedy minie okres stabilizacji rozjątrzonego życia, nadejdą dobre czasy.
«Roboty nie przerobisz... Zaraz po wojnie położę się na trawie i na zelówkach kredą napiszę moją cenę, aby mnie po próżnicy nie budzili» – tak mawiali buńczuczni. Okres kryzysu gospodarczego z lat trzydziestych wraził się w pamięć ludzką bardzo boleśnie i nie tylko za biedę szukali zadośćuczynienia w czasach, które miały nadejść, lecz także za wszystkie upokorzenia. «Kto przeżyje, będzie żył po ludzku». Nie będzie fuszerek i kiciarstwa – żebraczej pogoni za kawałkiem smolnego drewna, powróci duma zawodowa, godność ludzi umiejących wytwarzać.
Przed rokiem przyszedł do mnie Ele. Wszedł i postawił pod drzwiami teczkę. Nic się nie zmienił zewnętrznie. Musiał być młodszy, niż sądziłem wówczas. Potoczyły się opowieści. [...]
Przy pożegnaniu podając mu teczkę zważyłem ją w ręku.
- Graty taszczysz, Ele? Załapałeś partaninę na mieście?
- Nie – powiedział. – to kita”.

Bohdan Czeszko, Edukacja niesentymentalna, Naukowa rozprawa o kicie, Warszawa 1958, s. 163-169.
Zdjęcie: Pokolenie (1954), reż. Andrzej Wajda, scen. Bohdan Czeszko

11 sierpnia 2010

Rewitalizacja nieparzystej Obozowej


Zaczęło się w lipcu. Czas Przeszły był tak zszokowany, że tylko fotki pstrykał i kisił, na blogu nie zamieszczał. Czynnikiem niewątpliwie potęgującym wrażenie był fakt, że rewitalizacja rozpoczęła się, jak na nasze polskie standardy, dość nietypowo - od wymiany infrastruktury podziemnej. Przypomnieć należy, że jeszcze w zeszłym roku parzysta Obozowa odnawiana była w stylu klasycznym tj. najpierw zieleń i nasadzenia, a następnie megawykopki. Wykonawcy udało się też zasypać studzienki kanalizacyjne, do tej pory nie wszystkie odnaleziono... Ale wróćmy do roku bieżącego. Miesiące mijają - rewitalizacja trwa. Zapraszamy do galerii lipcowej i sierpniowej.

U Małgosi na imieninach...


Jakiś czas temu podczas przechadzki po Woli natknęliśmy się na kapelę ani chybi warszawską. Zespół z racji ulokowania garażowy, dedykował występ niejakiej pani Małgosi, która obserwowała całe zajście z okna pobliskiego budynku. Usłyszeć można było między innymi "U cioci (a właściwie u Małgosi) na imieninach" i "Nie masz cwaniaka nad Warszawiaka". Wersje podwórkowe pozwoliliśmy sobie utrwalić i podlinkować do odsłuchu. A tak dla przypomnienia - wersje  klasyczne tu i tu.

7 maja 2010

Wolskie ulice - Płocka

Fundacja Hereditas oraz Urząd Dzielnica Wola m.st. Warszawy zapraszają na wycieczkę z cyklu Wolskie ulice. W sobotę, 8 maja po ulicy Płockiej oprowadzą nas Ewa Andrzejewska i Basia Kujawa. Spotkanie: róg ul. Płockiej i Obozowej o godz. 11. Zapisy pod nr telefonu 22/5048332.

Zdjęcie: Cyfrowe Archiwum Woli.

6 maja 2010

92. rocznica urodzin Stanisława Grzesiuka


92 lata temu, 6 maja 1918 roku, w Małkowie urodził się dla Warszawy Stanisław Grzesiuk. Elektromechanik, więzień hitlerowskich obozów koncentracyjnych, działacz społeczny, pisarz, ale przede wszystkim pieśniarz - bard Warszawy, związany z Czerniakowem, piewca warszawskiego folkloru.
Zostawił biograficzną trylogię, opisującą młodość w przedwojennej Warszawie ("Boso, ale w ostrogach"), lata walki o życie w obozie ("Pięć lat kacetu") i z gruźlicą, przegraną w 1963 roku ("Na marginesie życia"), audycje radiowe i wywiady w prasie, ale przede wszystkim nagrania warszawskich piosenek na bandżoli kupionej w obozie za kilkadziesiąt papierosów. Wykonania te stanowią głos "tamtego" Miasta, którego już nie ma, a które jest nam tak bliskie.
Zachęcamy do sięgnięcia po Jego książki, które czyta się jednym tchem, posłuchania starych nagrań ilustrowanych zdjęciami, wspomnienia dawnej Warszawy. Pamięć o Niej będzie najlepszym prezentem urodzinowym dla naszego Barda.

Zdjęcie pochodzi z kompilacji autorstwa jusy5.

5 maja 2010

Mieszkańcy o "Dziesiątkach" - Alicja Kubecka

Zapytaliśmy mieszkańców, jak wyglądało ich przedwojenne życie na Kole. Na nasze  pytania odpowiedziała m. in. p. Alicja Kubecka (adres przed wojną i potem do połowy lat pięćdziesiątych: Obozowa 73 m 37). Zapraszamy do historii!

I. Wygląd Osiedla
Nie pamiętam dozorcy. Wydaje mi się, że przed wojną mieszkał w każdym bloku na I klatce. Sprzątał teren i klatki schodowe.
Ogrodzenia, furtki i bramy pochodzą sprzed wojny. Samochodów na terenie Osiedla nie było przed wojną. Po wojnie mogły jakieś stać.
Teren był zadrzewiony, zadbane trawniki, krzewy. Po wojnie zaczęto trochę grodzić, przede wszystkim dla ozdoby. Nie pamiętam żadnych konkursów [kwiatowych].
Z trzepaków korzystano ciągle. Bawiły się na nich także dzieci. Dużych spotkań sąsiedzkich raczej na podwórzach nie było.
Śmieci usuwano w sposób tradycyjny. Wywożone były regularnie. Otoczenie budynków było bardzo czyste.
Psy i koty.
Bloki były piaskowe, piony i przyziemie z czerwonej cegły. Drzwi na klatkach schodowych zawsze były białe.

II. Wnętrze bloku i mieszkania
Ściany klatek schodowych były chyba kremowe, płytki są te same. Były skrzynki na listy. W gablotkach kompletne listy lokatorów. Podział był umowny. Piwnice były przypisane do każdego mieszkania, na strychach każde mieszkanie miało wyznaczoną część boksu. Bardzo pilnowano wykonywania zaleceń ppoż. Na strychach zawsze był piach w skrzyni.
Gotowano na gazie, były tez kuchnie węglowe. Osiedle było nowoczesne – miało elektryczność.
Wystrój wnętrz zależał wyłącznie od użytkowników. Meble także. W wielu mieszkaniach były radioodbiorniki. Na balkonach starano się hodować kwiaty. Na oknach także. Przed wojną mieszkania były kontrolowane pod względem czystości, porządku itp.

III. Życie codzienne
Posiłki – jak dziś. Często skromniej. Zdarzała się smażona cebula, kapuśniak, placki ziemniaczane. Uroczystości rodzinne przebiegały zwyczajnie, spotykało się nawet piętnaście osób.
Do prania wystarczała tara i balia. I wyżymaczka. Stosowano bielidło, farbkę, szare mydło (do gotowania) i krochmal. Pralki były później!
Ręczniki były różne. Mydło w kostkach, proszek do mycia zębów.
Pracował głównie mężczyzna. Kobiety pracowały rzadziej, wtedy domem zajmowały się babcie.
Radio, spacer, gazety, kino (także objazdowe).
Dzieci grały w piłkę, bawiły się skakanką, grały w klasy, przewijały się na trzepaku.
Dla dzieci często szyto ubrania w domu.
Administracja mieściła się w 20 bloku. W Domu Kultury była biblioteka, odbywały się koncerty, zabawy, spotkania. Akcji „Kropla Mleka” nie pamiętam. Wykłady pamiętam. Drużyny harcerskiej – nie.

IV. Sąsiedzi
Osiedle było bardzo spokojne, przestrzegano obowiązujących regulaminów (groźba wyprowadzenia się z bloków w przypadkach łamania przepisów). Sąsiedzi znali się dobrze ale wspólnych imprez raczej nie było. Część sąsiadów nadal pamiętam. Wprowadzano się sukcesywnie. Rodziny liczyły 3 – 7 osób.

V. Własna historia
Przeprowadziliśmy się z ul. Obozowej 20. Mieszkania były częściowo wykupione z Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej.

VI. Za ogrodzeniem
Autobusów nie pamiętam. Tramwaje: 1, 13, 16, 20, 24.
Bilety sprzedawał konduktor.
Pamiętam tylko pociągi towarowe, np. z węglem. Żadnej stacji kolejowej nie było.
Po zakupy: do sklepu w 10 bloku (art. spożywcze – WSM), w 1 bloku też był sklep spożywczy. Były też prywatne sklepiki (mięsny, pieczywo, apteka, warzywny), przy ul. Bolecha.
Szkoła przy Ożarowskiej, po wojnie – duża przy Obozowej (dziś Norwid).
Parkiem był lasek. Ciekawy był malutki Domek Kultury za Ożarowską. W czasie Powstania Warszawskiego zginęła tam cała polska załoga.
W gliniankach często się kąpano. Były wypadki utonięć. Kawiarni nie pamiętam.
Nazwa Dom Ludowy mogła dotyczyć tego małego domku za Ożarowską.
Budy – slumsy w lasku, bliżej torów kolejowych (wiadukt).
Drewniane Koło – domy przy obecnej pętli tramwajowej (parterowe, drewniane, z ogródkami, po 2-3 lokale w każdym).

28 kwietnia 2010

Wolskie ulice - Grzybowska

Fundacja Hereditas oraz Urząd Dzielnica Wola m.st. Warszawy zapraszają na wycieczkę z cyklu Wolskie ulice. W czwartek, 29 kwietnia po ulicy Grzybowskiej oprowadzi nas Ola Brzozowska. Spotkanie: ul. Karolkowa przed kościołem św. Klemensa Dworzaka - redemptorystów, godz. 11. Zapisy pod nr telefonu 22 504 83 32.

Zdjęcie: Cyfrowe Archiwum Woli.

25 kwietnia 2010

Wernisaż wystawy „Historia Kołem się toczy”

W sobotę, 24 kwietnia o godzinie 12, w wiosennej aurze odbył się plenerowy wernisaż wystawy „Historia Kołem się toczy”. Wystawę otworzył prezes Stowarzyszenia Społeczno-Kulturalnego „Warszawa w Europie” Leszek Lachowiecki, a towarzyszyły mu osoby zaangażowane w realizację tego projektu: Barbara Wieczorek, Barbara Brzozowska i Katarzyna Kościńska. Urząd Dzielnicy Wola reprezentował m.in. Paweł Pawlak, zastępca burmistrza ds. kultury, a Obywatelską Radę Koła – Andrzej Obalski. Był również proboszcz miejscowej parafii, ks. Zbigniew Godlewski. Na spotkanie przyszło wielu mieszkańców Koła, których, po przywitaniu i kilku oficjalnych słowach, prezes Lachowiecki zabrał w fascynującą wyprawę w przeszłość, omawiając każdą planszę z osobna. Słuchacze chętnie dzielili się swoimi wspomnieniami, odnajdywali na zdjęciach dawnych znajomych i nieistniejące już miejsca. Widoczne było, że wystawa powstała dzięki ich zaangażowaniu. Do końca dnia, korzystając z pięknej pogody, spacerowicze przystawali przy fotografiach i z ożywieniem dyskutowali o starym Kole.

Czas Przeszły również wymienił opinie o wystawie z jej twórcami. Przedstawiliśmy pomysły naszego stowarzyszenia i mamy nadzieję na współpracę przy innych wystawach i projektach.

A tymczasem, parafrazując tekst znanej warśaskiej piosenki: Wsiadaj w dryndę Warśawiaku, wystawę znajdziesz na... Obozowej. Dojazd tramwajami: 13, 23, 24, przystanek „Deotymy”. Zapraszamy!

(Można znaleźć ją także w internecie na stronie www.wystawa-wola.pl, ale chyba lepiej obejrzeć historyczne zdjęcia, odnajdując wokół te same miejsca, kilkadziesiąt lat później).

Zapraszamy też do galerii zdjęć z wernisażu wystawy.

21 kwietnia 2010

Historia Kołem się toczy


Już niedługo, bo 24 kwietnia 2010 r., przespacerować się będzie można na przepiękną plenerową wystawę o historii warszawskiego Koła. Na zrewitalizowanym w zeszłym roku terenie Osiedla TOR, po parzystej stronie ulicy Obozowej, będzie można obejrzeć 36 planszy przedstawiających "pozornie zwyczajne dzieje tego zakątka Woli od lat 30-tych do 50-tych XX wieku – wzniesienie domów, zagospodarowanie, styl mieszkania, sposób rekreacji, wojenne i polityczne kataklizmy – rytm życia tyleż specyficzny, co właściwy dla całej Warszawy". Już teraz wystawę można obejrzeć w internecie na stronie www.wystawa-wola.pl. Wystawa została zorganizowana przez Stowarzyszenie Społeczno-Kulturalne WARSZAWA W EUROPIE. Zapraszamy!

Cyfrowe Archiwum Woli


W marcu tego roku Stowarzyszenie Nasz Norblin uruchomiło Cyfrowe Archiwum Woli. Na początek zdigitalizowane zostały zbiory Muzeum Woli. Wkrótce do archiwum dołączone zostaną zbiory osób prywatnych związanych z dziejami dzielnicy Wola. Do zdjęć można dodawać własne informacje. Zapraszamy do odwiedzania stron archiwum i dzielenia się swoją wiedzą.

Zdjęcie: Dzieci z osiedla TOR na Kole

26 marca 2010

Na Kercelaku można było kupić ojca...

„Lubię długie, samotne wędrówki po Kercelaku” – pisał Wiech.
Skąd taka nazwa? Łatwo się domyślić, że od nazwiska byłego właściciela – ale dlaczego właśnie jego zarząd miejski uwiecznił w oficjalnej nazwie? Otóż gdy w r. 1867 władze miejskie zwróciły się do kilku posiadaczy gruntów w sprawie kupna terenu na targowisko, tylko ten jeden odstąpił swoją posesję nieodpłatnie. Nie znamy motywów tego kroku – dość, że gdy innych posesorów trzeba wyszukiwać w archiwach, tabliczki z napisem „Plac Kercelego” tkwiły jeszcze po ostatniej wojnie na gruzach domów.
Kercelak stanowił teren na wskroś egzotyczny. Było to coś w rodzaju miasteczka, żyjącego własnym życiem. Gdy się tylko weszło między nieprzeliczone obskurne stragany, porozdzielane szachownicą wąskich uliczek, ogarniała od razu atmosfera transakcji handlowych, widziało się tylko obfitość towaru, różnych typów i w różnym gatunku. Ruch i hałas. Brodaci kupcy wybiegali z kramów i ciągnęli przechodniów wołając:
- Chodź pan, chodź pan! - bez względu na to, czy zaatakowany w ogóle miał zamiar kupić coś z towarów, znajdujących się w danej dzielnicy. Każda branża miała swój rejon: w jednej okolicy placu można było kupić ubranie, w innej buty, gdzie indziej gołębie, książki, garnki, mięso – dosłownie wszystko, co kto chciał. Gramofony z trąbami same się hałaśliwie reklamowały – a ówdzie, w prymitywnej i brudnej garkuchni i podjeść można było.
Moja matka nie miała awersji do targowisk, przeciwnie: umiała wyszukać odpowiedni towar, sprawdzić jego jakość, wytargować się. Na Kercelak chodziłem z nią głównie kupować ubranie. Stamtąd miałem wszystko: od ubranek dziecięcych do mundurków szkolnych i pierwszych cywilnych garniturów. Zawsze można było dobrać odzienie wygodne, które się dobrze i długo nosiło – a kosztowało o połowę taniej, niż w śródmieściu, gdzie przeważnie płaciło się za firmę.
Ceremonia targowania zaczynała się zawsze od kwestionowania jakości materiału. Handlarze nie lubili, gdy się o materiale ich ubrań mówiło „cajg”.
- Co, to jest cajg? To kangar, prawdziwy kangar!
Kiedy nie znałem niemieckiego, to słowo usposabiało mnie groteskowo: kojarzyło mi się z kangurem – a tymczasem jest to zniekształcone słowo „Kammgarn” – czesanka.
W późniejszych latach przychodziłem na Kercelak przeglądać i kupować nuty, które były nawet znacznie tańsze, niż w podrzędnych księgarenkach na Świętojerskiej. Osobliwością było, że niektóre nuty sprzedawano na wagę, przy czym cena była zależna od stopnia wybitności kompozytora: na przykład kilogram Mozarta kosztował 3 złote, kilogram Spohra – 2.
Sprawy handlowe nie były jedynym motywem moich wypraw w tamtą dzielnicę. Częściej przychodziłem do matki, która przez szereg lat – aż do wojny – uczyła w szkole powszechnej przy ul. Leszno 109, róg placu Kercelego. Czteropietrowy gmach był brzydki, prostacki, nie odbiegał wyglądem od przeciętnych czynszówek, mimo to wnętrze było dobrze rozplanowane, pomieszczenia widne, wyposażone w doskonałe pomoce naukowe. W dużej sali widowiskowej odbywały się różne akademie, choinki, a także przedstawienia amatorskie, na które mnie matka zabierała jako dziecko.
Publiczne szkoły powszechne podlegały rejonizacji, tak jak obecnie, toteż wszyscy uczniowie wymienionej szkoły mieli większy lub mniejszy związek z elementem działającym na Kercelaku. Większość rodziców, pochłonięta sprawami handlowymi, rozmaitymi nielegalnymi praktykami, bądź też konsumpcją alkoholu, nie zawsze miała czas na takie dodatkowe zajęcia, jak wychowanie dzieci, wpływ na ich zachowanie w szkole, na ulicy itp. Ucząca się dziatwa często korzystała z nadmiernej samodzielności, która doprowadzała do rozbisurmanienia.
Na Kercelaku można było kupić absolutnie wszystko. Jeżeli jakiegoś towaru nie było na straganach, mieli go wędrujący handlarze, z koszami lub bez. Jedni z nich płacili policjantowi „placowe”(złotówkę na dzień), inni nie – zwłaszcza ci, którzy sprzedawali przedmioty kradzione. Jeden z moich kolegów, któremu ukradziono rower, natychmiast, jeszcze przed zawiadomieniem policji, pojechał na Kercelak i zajął tam stanowisko obserwacyjne. W niecałe pół godziny później zjawił się złodziej z ukradzionym rowerem i wpadł w ręce poszkodowanego, który zdążył chyłkiem sprowadzić policjanta.
Ubrania, rowery, nuty – to wszystko przedmioty pospolite, które można nabyć wszędzie. Ale jeden z uczniów szkoły powszechnej nr 100 swoją przedsiębiorczością osiągnął chyba szczyt.
Chłopak zachowywał się skandalicznie i moja matka wezwała jego ojca. Przyszedł szczupły, wysoki osobnik; wysłuchał skarg matki, obiecał ukarać syna i wpłynąć na zmianę jego postępowania w szkole.
Mimo to zachowanie chłopca wcale się nie zmieniło i matka zmuszona była ponownie wezwać ojca. Ku jej zdumieniu tym razem zjawił się człowiek niski i gruby. Matka wzięła jego i chłopca w krzyżowy ogień pytań i bez trudu dowiedziała się całej prawdy.
Łobuzujący się uczeń miał ojca bardzo srogiego i był pewien, że gdy ojciec dowie się o jego zachowaniu, zareaguje gwałtownie, w domu skończy się bolesna rozprawą. Poszedł więc na Kercelak i wśród licznych obiboków, kombinujących tylko, jakby najtańszym kosztem „rozbić ćwiartkę”, znalazł takiego, który za parę złotych zgodził się odegrać rolę jego ojca. Gdy się sytuacja powtórzyła, zrobił to samo, tylko nie zwrócił uwagi na powierzchowność indywiduum. Na jego nieszczęście moja matka miała pamięć do twarzy i wyglądu ludzi. Gdyby to przewidział, dobrałby ojca bardziej odpowiedniego. Na pewno by mu się to udało – na Kercelaku można było wszystko kupić i to w każdym gatunku!

Jan Miller
Stolica, 19.05.1974, Nr 20, s. 16

20 marca 2010

Czekając na polskie „Corridori”

 Żelazna nie należy do najefektowniejszych ulic Śródmieścia. Między zabudową starych kamienic tkwią, niczym rodzynki w cieście, pojedyncze obiekty nowej architektury, bądź stare, ale odrestaurowane i zmodernizowane kamienice. W spokojnym nurcie życia tej ulicy, nawet społemowski „Feniks” nie stał się większym handlowym wabikiem dla warszawiaków z odleglejszego sąsiedztwa.
Ale nie tak dawno wokół „Feniksa” wzmógł się ruch. Wystarczyła bowiem jaka taka reklama, iż w tym to domu handlowym będzie sprzedaż rozmaitych artykułów dziecięcych włoskiej firmy „Corridori”. Wiadomo, dla swego dziecka – nie ma granic poświęcenia! Więc też wielu rodziców gotowych jest wojażować kilometry z odległych osiedli Stegny bądź Wawrzyszewska na ulicę Żelazną, do włoskiego dziecięcego raju.
Przechodziłem koło „Feniksa”, jak każdego dnia, swą normalną „ścieżką do pracy”. Uwagę moją zwrócił niewielki tłumek przed witrynami i gablotą. Podszedłem. Ahaaa, to „Corridori” – przypomniałem sobie.
Rzecz szczególna, że o ile przed witrynami tłoczyło się wiele osób, o tyle w samym sklepie dostrzegało się niezbyt duży ruch. Był to zapewne efekt karteczek z cenami przy każdym artykule. Jeszcze przed wejściem do sklepu ta wstępna „przymiarka do kieszeni” działała niczym zimny prysznic na niektórych zapaleńców – potencjalnych klientów. Trudno było bowiem dostrzec karteczki z niższego rzędu trzycyfrową ceną.
Wiele wyrobów rzeczywiście mogło zafrapować użytecznością, prostotą, efektownym wyglądem, doborem pogodnych kolorów, przez to cała ekspozycja w witrynach była żywa, atakowała patrzących mnóstwem barw, przyciągała.
Lalki, zabawne zwierzęta – foteliki, wózki, kojce, łóżeczka, wysokie foteliki, nosidła, a nawet podgłówek samochodowy itp. Wiele tu plastyku w kombinacji z konstrukcją z lekkich rurek metalowych. Czasem zamiast skayu – jako pokrycie – brezent. Ale wszystko porządnie, starannie wykończone, wszystko też dobrane z rozmysłem, zastanowieniem – czemu, komu, jak ma służyć.
To oczywiście pierwszy rzut oka, spoza witryny. Albowiem trudno powiedzieć, jak wszystkie te zabawki i sprzęty służyć będą w codziennym użytkowaniu. Ładne, barwne, funkcjonalne – nie znaczy jeszcze, że trwałe, że z tych śliczności nie wyjdą na jaw rozczarowujące mankamenty. No, ale to tylko  b y ć   m o ż e, natomiast efekt pierwszego zetknięcia z wyrobami „Corridori” jest niewątpliwie dodatni.
Więc obejrzałem sobie, tak jak inni, feniksową włoszczyznę i już zmierzałem przed siebie, poglądając jeszcze na mijane witryny, gdy tuż za wystawami „Corridori”, jakby dla kontrastu, wystawa reklamująca nasze, rodzimej produkcji zabawki. Pozostała tu jedna, gdy inne sąsiednie oddano na rzecz prezentacji włoskich wyrobów. Stanąłem jak urzeczony. Przede mną, wśród innych pluszowych zwierzaków, dość pokaźnych rozmiarów, tkwił przyczepiony w kolorze buraczkowym zając, trzymający w łapie rakietę badmintonową. Patrzył na mnie swym zajęczym zezem, chyba tak, jak patrzy jego żywy brat na myśliwego, gdy mierzy doń z dwururki. Miał być to zapewne zając wesołek, z charakterem, bez obsesji na punkcie swej barwy. Zapewne nie załamał go też ciemnofioletowy kubraczek, w który wystroili go twórcy. Obok niego drugi zając w pozie kopiącego piłkę. Ten dla odmiany koloru czekoladowego...
Oczywiście można zrobić szaroczarną papugę, granatową małpę, fioletową żyrafę itd., itp. ale po co? dlaczego? Dlaczego naszym najmłodszym, boć dla nich te zabawki, stwarzać otoczenie w kolorach ciemnych, smutnych, mimo że pierwowzory zabawek – słowem żywe zwierzęta – mają znacznie pogodniejsze barwy, maść, kolory, są ładniejsze, choć może mniej fascynują, szokują niż buraczkowy zając. Bądź co bądź zmusił mnie do paru minut medytacji i szukania odpowiedzi na pytanie, skąd u diabła wziął się taki kolor?
Zając powstał zapewne w myśl realizacji szczytnej skądinąd zasady – wykorzystania odpadów materiałów. Może...
Albo twórca kojarzył zająca rzeczywiście z buraczkami! Słowem zadziałała tu wyobraźnia rzec by gastronomiczna. Bądź co bądź nie tak rzadko comber na talerzu w sąsiedztwie buraczków, przybiera barwę zająca z witryny.
I jeszcze jedna myśl mnie naszła. Wszystkie sprzęty dziecięce pokazane przez „Corridori”, są tak proste, co więcej z surowców, które mamy. Wszystko bardzo użyteczne i potrzebne. Więc dlaczego nie ma na naszym rynku ich krajowych odpowiedników? Zwłaszcza, gdy tyle się mówi i pisze o wręcz konieczności wzbogacania półek sklepowych w nowe, użyteczne i poszukiwane artykuły. Gwoli sprawiedliwości trzeba dodać, że jeden z prezentowanych wyrobów jest już u nas – dziecięcy składany, spacerowy wózek-leżak. Lekki, poręczny, coraz częściej widziany na ulicach. Chętnie jest kupowany dla swych oczywistych zalet. Można przypuszczać, że pozostałe wyroby, nie mniej przydatne i potrzebne, ani chybi znalazłyby w przypadku krajowej produkcji, wielu nabywców.
Więc cóż, pozostaje nam czekać na polskie „Corridori”, byle nie za długo i nie... buraczkowe. (C.K.)

Stolica, 28.03.1976, Nr 13, s. 2-3
Zdjęcie z portalu Piotrkowe fotki

10 marca 2010

Tajemniczy mord na Woli

23-letni bezrobotny padł ofiarą politycznego terroru
Olbrzymi plac po zasypanych gliniankach na Woli przy ul. Płockiej pomiędzy Wolską a Dworską, popularnie zwany „Sadurką” był już niejednokrotnie terenem zabójstw i morderstw. Pomimo, że na placu tym jest już kilka domów, brak tam oświetlenia i bruku, oraz chodników. Wczoraj około godz. 4 właściciel zakładu garbarskiego przy ul. Płockiej 9/11, Emil Kowalski, oraz dozorca nocny usłyszeli kilka strzałów rewolwerowych. Po pewnym czasie dwaj robotnicy powracający z pracy z zakładów gazowych natknęli się w ciemności na leżącego pod parkanem człowieka. Robotnicy zaalarmowali dozorcę, ten zaś obudził właściciela garbarni. Kowalski zawiadomił policję 22 komis. Na miejsce przybył komisarz oraz przedstawiciele urzędu śledczego. Dopiero w dwie godziny od chwili znalezienia trupa wezwano Pogotowie Ratunkowe, którego lekarz skonstatował śmierć wskutek ran postrzałowych w prawą skroń i tylną część głowy. Denat leżał twarzą do ziemi.
Ze znalezionych listów i notatek przypuszczać należy, że zabójstwo dokonane zostało na tle politycznem. Denatem okazał się 23-letni Idzi Koprowski, syn wyrobnika (Ś-to-Jańska Nr. 15), b. urzędnik zakładów wojsk łączności (Chmielna 53a), ostatnio bez pracy. Przy denacie znaleziono zegarek na ręku, 20 zł i paczkę papierosów rosyjskich bez banderoli.
Policja śledcza, która znalazła na miejscu 5 gilz rewolwerowych, prowadzi dochodzenie, celem ujęcia zabójców.

Gazeta Warszawska, 4 kwietnia 1932, Nr 101, s. 4

2 marca 2010

Jeszcze o warszawskich rzeźnikach...

Jezdem sobie, panie, rzeźnik, panie, rzeźnik,
Kapie ze mnie sadło, sadło...
Siedzem sobie w kieszeni u Moszka,
Aż się robi mdło...
Handlujem se kiszeczkami, serdelkami, kiełbaskami,
Tyż sprzedaję sadło, sadło...
A kłócem się z kucharkami, z lokajami, z gosposiami,
Aż się robi mdło...
Tyż wyglądam se pociesznie, se pociesznie,
Kapie ze mnie sadło, sadło...
Lecz schudnem za to na Lesznie, to na Lesznie,
Aż się robi mdło...

Taką to niezbyt poprawną politycznie piosnkę odnaleźliśmy ostatnio w Kronikach Prusa. Kończy ona wywód na temat drożyzny mięsa wołowego. Warto może przypomnieć, że na Lesznie znajdowało się więzienie, w którym osadzano niewypłacalnych dłużników.

Bolesław Prus, Kroniki, T. II, Kroniki Tygodniowe, Kurier Warszawski, 1875 r., Nr 153 i 154; dn. 15 i 16 lipca, s. 128

20 lutego 2010

Mord w rzeźni miejskiej


Kupiec E. Getter zastrzelony przez bojówkarzy

Swego czasu donosiliśmy o niesłychanych stosunkach, jakie panują na terenie rzeźni miejskiej, gdzie zatrudnieni przy uboju robotnicy potworzyli bojówki, terroryzując przeciwstawiających się im właścicieli jatek. W „obronie swoich praw” bojówkarze niejednokrotnie używają noża, rewolweru i kastetu. Ostatnio krwawe zajścia na terenie rzeźni stały się zjawiskiem dość częstym.
Wczoraj w godzinach popołudniowych, bojowcy dali ponownie znać o sobie. Oto na wychodzącego z rzeźni (Namiestnikowska 2-4) 35-letniego Eugeniusza Gettera (ulica Reya 4), dokonano zbrodniczego napadu. Robotnik mięsny Stefan Sobieraj, idący w towarzystwie robotnika Szmidta, wyjął rewolwer i wystrzelił 4 razy do Gettera. 3 kule trafiły G. w klatkę piersiową i brzuch. Ranny zdążył dojść do herbaciarni żydowskiej (Namiestnikowska 3), gdzie upadł. Na miejsce przybyło Pogotowie i policja 15-komisariatu, oraz żona Gettera. Lekarz udzielił pierwszej pomocy i przewiózł G. w stanie ciężkim do Szpitala Przemienienia Pańskiego, gdzie o godzinie 6-tej minut 35 zmarł. Policja aresztowała Sobieraja i Szmidta, a nadto 8 mężczyzn z robotników i tragarzy mięsnych. - G. Był wiceprezesem chrześcijańskiego związku kupców przemysłu mięsnego, oraz kierownikiem spółdzielni robotniczej przemysłu mięsnego. G. od dłuższego czasu walczył z kartelem robotników, dążąc do obniżki płacy. Przed dwoma miesiącami założył wspomnianą spółdzielnię, biorąc do pracy swoich zaufanych ludzi. Przed 6 tygodniami G. dostał wyrok śmierci, o czem zawiadomił prokuratora i komisarza.
Zaznaczyć należy, iż w ciągu ostatnich 5 lat jest to trzecie krwawe zajście w rzeźni z tragicznym epilogiem. W 1927 roku został zbity śp. Mieczysław Latawiec, prezes chrz. związku kupców przemysłu mięsnego, w dwa lata później padł kupiec flaczarz Puterman, a ostatnio wczoraj ofiarą zatargów padł Getter. Czas najwyższy, by władze bezpieczeństwa zajęły się bliżej „krwawą działalnością” bojówek, zorganizowanych przez robotników rzeźni i przystąpiły do ich likwidacji.

Gazeta Warszawska, Nr 190A, 26 czerwca 1932 r., s. 6
Zdjęcie: NAC, 1936-01, Rzeźnia Miejska w Warszawie - obdzieranie wołu ze skóry.

„Flaczarze” - zabójcami

Sprawa groteskowo-tragiczna. Chodziło o flaki. A skończyło się na ławie oskarżonych pod zarzutem morderstwa. Bo w danym wypadku rozgrywka się odbyła nie między ludźmi, dla których flaki stanowią przysmak czwartkowy, – tylko działo się to wśród ludzi, dla których flaczarstwo jest zawodem i jedynym kawałkiem chleba.
A że zatarg sekcji flaczarskiej robotników przemysły spożywczego w Warszawie z braćmi Kolniczańskimi, którzy do sekcji nie należeli, stwarzając jako samodzielni kupcy szkodliwą dla sekcji konkurencję na rynku miejskim – został zaogniony iście wschodnim temperamentem i z zajadłością, więc krew się polała.
Główni aktorzy tej tragikomedii byli przy tem lekko ranni, ale w tym całym harmidrze, jaki się we flaczarni na Pradze wytworzył, w tej atmosferze przepojonej parą, zza której człowiek człowieka na krok nie widział – padł trupem niewinny, sześćdziesięcioletni robotnik, Abram Puterman.
Odbywał się to wszystko akurat dwa lata temu. Przez ten czas sprawa była w przygotowaniu, aż dopiero wczoraj zasiadło przed sądem na Miodowej czterech oskarżonych: Leonard Jędryszek, Chaim Świcarz, Juljan Pawłowski i Aleksander Fortuna. Właściwym sprawcą zabójstwa Putermana jest Jędryszek, od którego kuli rewolwerowej zginął stary robotnik.
Na Świcarzu ciąży zarzut usiłowania zabójstwa jednego z czterech braci Kolniczańskich, mianowicie Joska. Dwaj pozostali oskarżeni odpowiadają za udział w śmiertelnej bójce.
Pierwszego z oskarżonych broni mec. Leon Berenson, drugiego mec. Kaz. Sterling z aplikantką Kryształówną, dwóch ostatnich – mec. Juljusz Dreszer. W imieniu rodziny pozostałej po zamordowanym Putermanie powództwo cywilne wysokości 75 tys. zł wnosi mec. Jan Ruff.
Rozprawie przewodniczy sędzia Kozakowski, oskarżenie popiera pprok. Kowuczak.
W ciągu dnia wczorajszego przewinął się przed stołem sędziowskim korowód świadków, z których większość stanowili starozakonni. Zeznania ich, aczkolwiek składane pod przysięgą, przyczyniły się jednak raczej do zaciemnienia sprawy. Wyświetliło nieco przebieg samego zajścia dopiero zeznanie st. Posterunkowego Bernarda Górskiego.
Jako biegli występowali wczoraj: dr Karpiński, składający ekspertyzę chirurgiczną i st. przodownik Mackiewicz, biegły w zakresie rusznikarstwa. W chwili oddawania do druku niniejszego sprawozdania – skończyło się właśnie badanie świadków.

Gazeta Polska, Nr 72, 14 marca 1930, s. 6

10 lutego 2010

Targowisko jednodniowe - co mówią sprzedawcy

 
Targowisko Jednodniowe, Drugi Sprzedawca

 Targowisko Jednodniowe, Stoisko Drugiego Sprzedawcy

Targowisko Jednodniowe, Stoisko Pierwszego Sprzedawcy ("Antyki")

Kolejna odsłona jednodniowego targowiska na Woli i... miłe zaskoczenie. Chociaż godzina już późna - blisko 14.00 - są sprzedawcy! Do kompletu brakuje niestety kupujących. Jednak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Korzystając z braku ruchu w interesie, udało nam się przeprowadzić drobny wywiad i dowiedzieć się, co handlujący sądzą o pomysłach urzędników dotyczących bazarku.

Poniżej spisana, nieco skrócona, relacja.
A tutaj można ściągnąć plik z wywiadem i sobie posłuchać. Z kolei ten link to dość nietypowa reklama (również z wuzetowskiej jednodniówki).

 - Jak się Panu tutaj handluje? Jak to wygląda?
- Pierwszy Sprzedawca: Nie handluje się zupełnie, wcale. Nie ma tutaj żadnego handlu. Nie wiem, czym to jest spowodowane – brakiem informacji właściwych organów, że tutaj odbywa się handel czy porą roku. Nie wiem. Jestem tu może szósty raz, od godziny nieraz od siódmej do pierwszej, no i będąc tyle zarobiłem tutaj dosłownie pięć czy sześć złotych i zupełnym idiotyzmem jest, że tutaj ewentualna opłata ma wynosić osiem złotych. Kto zapłaci? Przecież chyba nie chodzi o to, żeby uciąć ten handel, bo naprawdę jesteśmy państwem biednym i wzorem krajów arabskich, wiele ludzi, żeby żyć, zajmuje się handlem. Chcemy podcinać ten handel, no to go podcinajmy, ale nie tutaj, nie tu trzeba szukać pieniędzy. Opłata osiem złotych jest zupełnym idiotyzmem. Ja proponuję, żeby, nieważne, czy to jest urzędnik miasta, czy burmistrz, czy jego zastępca, czy urzędnik w dwudziestej kolejności, niech przyjdzie, niech zobaczy, ile ja tu stoję i co ja zarobiłem. W związku z tym, jak przyjdzie, może zacznie myśleć. Jak nie zacznie myśleć, to mózg mu zamrozi i natychmiast wtedy powinien tą opłatę zwiększyć do osiemdziesięciu złotych, dziesięciokrotnie, wtedy będzie zadowolony. Przecież jeśli ten kontakt między urzędnikami a potencjalnymi handlującymi ma być właściwy, niech przyjdzie, i niech zobaczy i niech stwierdzi. Być może, jeśli ta opłata już być musi, czemu ona nie może być dwa złote, tym bardziej, że będą i przychodzą tutaj ludzie, którzy, z jakichś tam przyczyn chcą parę groszy zarobić. To jest dosłownie kilka złotych. Najśmieszniejsze jest to, że chce się nawet to podciąć. Może trzeba podciąć jakieś domy towarowe duże, zagraniczne, które działają na zasadzie chyba, się nie boję tego powiedzieć, bo to chyba jest prawda, wręczanych łapówek odpowiednim urzędnikom, może tamten handel trzeba troszeczkę... oczywiście nie jestem przeciwnikiem żadnego handlu przez jakieś tam markety... ale niech to wszystko istnieje, niech to ma sens, bo na razie, w ten sposób to się utnie to, tym bardziej że też nie boję się tego powiedzieć, nie należę do takich, ale wielu ludzi, nie wiem, czy to jest mądre, czy niemądre, wiele ludzi przyjdzie po to, żeby zarobić te pięć, czy dziesięć, czy dwadzieścia złotych. Smutne to, ale część ludzi przyjdzie, i przychodzi, żeby zarobić te dwadzieścia złotych, bo on musi mieć na jedzenie, niektórzy, jest to smutne, na wypicie. No a jak nie przyjdzie i nie zarobi, najlepiej będzie mu wtedy zabrać komuś. Dobrze by było, żeby zabierał tym, którzy wymyślają utrudnianie tego handlu, tamtym, w pierwszej kolejności.
- [...] Jak ta informacja była podana, że zwiększy się opłata?
- Pierwszy Sprzedawca: Jest informacja, że to z urzędu miasta, że wymyślili taką opłatę, niech wymyślają dalej, tylko zanim wymyśli urzędnik tą opłatę, niech przyjdzie i zobaczy to, bo jeśli nie przyjdzie i nie zobaczy, tylko będzie przy biurku długopisikiem wymyślał, no to jego myślenie jest szkodliwe dla ludzi.
- A widzę, że pan ma stoisko w kolorze écru, za takie stoiska miała być zmniejszona opłata targowa? Chyba dwa złote za kolor écru, a od trzech złotych za zwykłe stoisko?
- Drugi Sprzedawca: Nic nie słyszałem. Ale szczerze mówiąc, uważam, że pomysł ten, żeby zrobić stoiska w kolorze écru, to wymyślił ktoś, kto nigdy się nie zajmował handlem. Bo prawda wygląda tak, że po dwóch trzech wyjazdach, to robi się nie écru, tylko jakieś szaro-brudne i nie da się żadnym ochraniaczem, czy jakąś folią tego okryć, do transportowania, bo kurz wszędzie jest i do samochodu dwa razy się wrzuci i to wygląda bardzo brudno. No ale cóż, urzędnicy widocznie wiedzą lepiej.
- A ktoś się z państwem w ogóle kontaktuje, przychodzi, rozmawia z wami?
- Drugi Sprzedawca: Przychodzą z Urzędu Woli i sprawdzają.
- Pierwszy Sprzedawca: Tak, bardzo sympatycznie, informują. To są właściwi ludzie, tylko żeby jeszcze ci ludzie mogli decydować. Żeby ten przekaz, który im nieraz mówimy, trafiał do właściwych ludzi, a najlepiej jak ci właściwi ludzie, decydenci, tu sami przyjdą i zobaczą. Ale to musi przyjść wierchuszka tak zwana.
- Drugi Sprzedawca: Jeżeli pani chce, troszeczkę inne zdanie, to ja uważam tak, że jeżeli ktoś się zajmuje handlem, no tu trzeba mieć indywidualne podejście, bo jeżeli jest tak jak tutaj, jest prowadzona działalność, człowiek się zajmuje handlem, ja nie uważam, że osiem złotych, to jest wygórowana opłata. Dobrze. Dzisiaj mniej, jutro więcej uhandluję. Jeżeli ktoś przychodzi i sprzedaje takie rzeczy jak antyki, jakieś używane rzeczy, no to wiadomo, że on o wiele mniej zarobi, i do nich trzeba się dostosować.
- Pierwszy Sprzedawca: A co pan nazywa antykiem, tak à propos?
- Drugi Sprzedawca: Nie no...
- Pierwszy Sprzedawca: Ale nie, nie, nie, nie, nie. Bo to idzie, bo to jest nagrywane. Co pan nazywa antykiem? Możemy podejść, to pan wskaże. Co tu jest antykiem? Proszę mi wskazać, co tu jest antykiem? Dyskusja między handlującymi, co tu jest antykiem?
- Jest trochę rzeczy, takich starych, których nie ma normalnie w sprzedaży...
- Pierwszy Sprzedawca: Ale które, które?
- Talerze te, starsze...
- Pierwszy Sprzedawca: No talerz to zwykła rzecz, przecież to jest talerz, wiadomo.
- Trochę książek starszych jest...
- Pierwszy Sprzedawca: Ale nie, nie, nie, nie. Ale talerz, to jest zwykły włocławek i to nie jest żaden antyk.
- Dla pana to jest zwykły włocławek, ale on już jakąś tam historię swoją ma.
- Drugi Sprzedawca: Ale teraz tak – wejdziemy do każdego sklepu, na którym napisano „Antyki”, których rzeczy z tych nie będzie miał tamten sklep? Pokaże mi pan?
- Pierwszy Sprzedawca: Ale nie, no proszę powiedzieć, nazwać którąś rzecz antykiem.
- Drugi Sprzedawca: Każda rzecz będzie w sklepie, na którym napisano „Antyki”.
- Pierwszy Sprzedawca: A nieeee.... no...
- [...] A jak z godzinami, bo to jest chyba tylko do czternastej czynne?
- Pierwszy Sprzedawca: No do czternastej trzydzieści chyba. [...] Generalnie jest to zły pomysł, bo jeśli ktoś ma w przyszłości tutaj kupować, to być może, że ludzie wracający z pracy. No kto wraca o czternastej trzydzieści z pracy?
- Drugi Sprzedawca: Akurat z tym ja się zgadzam.
- Pierwszy Sprzedawca: A do której godziny to powinno być czynne?
- Drugi Sprzedawca: Przynajmniej do osiemnastej, dziewiętnastej.
- Pierwszy Sprzedawca: Oczywiście.
- Drugi Sprzedawca: Przed świętami podobno do dziewiętnastej było, ale ja tutaj wtedy jeszcze nie handlowałem.
- A pan był przed świętami tutaj? Coś się działo?
- Pierwszy Sprzedawca: Byłem. Nic się nie działo. Nie wiem dlaczego.
- Drugi Sprzedawca: Ja osobiście uważam, że to jest kwestia pory roku. Jak będzie cieplej, będzie ludzi więcej chodziło, ktoś na spacer przyjdzie, coś zobaczy... Bo teraz ludzie idą i szybko biegną do sklepu, wracają do domu, nawet nie chcą rozejrzeć się tutaj po bazarku.

Bajkowy Front Wola


Dziś natrafiliśmy na blog o Woli (i nie tylko), a właściwie na bajkowy notatnik. Front Wola pokaże Wam historię miasta uwięzioną w czasie między budynkami, detalami i ulicami. Możecie tam również śledzić fascynujące i mrożące krew w żyłach przygody lodóweczki (zdjęcie: Front Wola).

6 lutego 2010

Nowoczesne garaże na Woli
pomieszczą 200 autobusów P.K.S.


200 autobusów PKS-u, które dotychczas parkowane są pod gołym niebem, znajdzie pomieszczenie w nowopowstających garażach przy ul. Wolskiej 64. Dwie pierwsze ogrzewane hale o łącznej powierzchni 5000 metrów kwadratowych zostaną oddane do użytku w końcu stycznia br. Pozwoli to już na zabezpieczenie pierwszych 100 autobusów, przede wszystkim zaś nowych Leylandów, które są szczególnie wrażliwe na zmiany atmosferyczne. Po wykończeniu dalszych trzech hal, garaże będą w stanie pomieścić w najbliższych miesiącach 200 autobusów. Wystarczy to w zupełności na potrzeby warszawskiego oddziału PKS.

Budowa zespołu dużych hal-garażów trwa pomimo niepomyślnych warunków atmosferycznych. Wczorajszy deszcz nie przeszkodził w pracy robotnikom zatrudnionym na budowie.

Za dwa tygodnie
Roboty przy dwóch największych halach, które za dwa tygodnie mają być gotowe, zbliżają się ku końcowi. Blacharze kładą ostatnie arkusze blachy falistej, kończąc krycie dachu. Jednocześnie prowadzi się roboty hydrauliczne, szkli okna, dokonuje ostatnich poprawek murarskich.
Nie przerywa się również robót przy budowie ostatnich hal, z których jedna przeznaczona została na nowocześnie urządzoną stację obsługi. Projektuje się wyposażyć ją w szereg urządzeń, które pozwolą na bardzo szybki przegląd i „toaletę” wozów. M. in. zainstalowany tu będzie specjalny system pryszniców (pod wysokim ciśnieniem), które umożliwią automatyczne mycie autobusów.
W dalszej fazie prac powstanie budynek administracyjny; wykonane zostaną również drogi dojazdowe. Cały obszar garażów pokryty będzie betonową nawierzchnią.

Deszcz nie przeszkadza
Blacharz Tomasz Zalewski jest widocznie zupełnie odporny na zaziębienie, bo jak widzimy, nie zwraca wcale uwagi na rzęsisty deszcz. Z zupełnym stoicyzmem i imponującą w tej sytuacji precyzją, dopasowuje ciężki arkusze blachy. Jego ruchliwa sylwetka zamazana potokami deszczu góruje nad terenem robót, jako najwidoczniejszy przykład pośpiechu z jakim pracuje.
- Muszę pokryć dziś 25 metrów kwadratowych dachu. Jakbym się oglądał na deszcz, to nie wiadomo kiedy byśmy skończyli te garaże – śmieje się do nas z góry.
W połowie tylko zasłonięty dachem pracuje spawacz zrobiwszy sobie nad oczami prowizoryczny daszek z papieru. Iskry tlenowego aparatu mieszają się z deszczem, rozsypując w powietrzu migotliwą kaskadę światła, malowniczo wyglądającą przez pryzmat ulewy.
- Jak się nazywacie towarzyszu – pytamy głośno, okrywając płaszczem notes.
- Czekanow.
- A na imię?
- Eugeniusz. E- jak Ewa, U – jak...
- Dobrze, dobrze. Słyszałem. Deszcz, jak widzę, nie przeszkadza.
Spawacz odwrócił się do mnie wesołą twarzą, po której pomimo daszku z gazety, spływały strumienie wody.
- Co robić. Termin.
Tak powstają w stolicy nowe budynki, garaże, magazyny. Takim właśnie blacharzom, spawaczom i dziesiątkom im podobnym zawdzięczamy odbudowę Warszawy, która dźwiga się i w zimie i w lecie, i podczas ulewnego deszczu – i w słoneczny dzień. (wk)

Robotnik, Nr 4, 2 stycznia 1948, str. 7
Zdjęcie: Leyland Titan TD4c #JY6731, ul. Wolska, ADM
www.przegubowiec.com

5 lutego 2010

Szkoła chodzenia po Warszawie w czasie zimy

Są takie problemy, z którymi w Warszawie nie poradziliśmy sobie od lat. Od naprawdę wielu lat. Czytając o nich w starych gazetach, odczuwamy nieco zawirowane w czasie déjà vu. Poniżej jeden z licznych przykładów - problem zimowego odśnieżania ulic - miejsce i czas akcji: Warszawa, rok 1875.

Przy okazji uważamy za obowiązek zachęcić którego z panów gimnastyków lub choreografów, aby pomyślał o wydaniu: "Szkoły chodzenia po Warszawie w czasie zimy", czym odda wielkie usługi osobom dbającym o swe zdrowie i życie, sam zaś oprócz nieśmiertelnej sławy może pozyskać brzęczące i szeleszczące dowody uznania. Istotnie, bez wysokiej znajomości sztuki omijania przeszkód trudno się dziś puszczać na miasto, ba! nie ma nawet którędy. Jeżeli idziesz środkiem ulicy, tratują cię konie dorożkarskie - jeżeli idziesz chodnikiem, poślizgujesz się i nogę wykręcasz - a jeżeli idziesz między chodnikiem i ścianami kamienic, wówczas spada ci na głowę fura lodu i śniegu i zabija na miejscu. Po dachach chodzić nie można i nie wypada, podziemnych przejść nie ma, latać trudno, ciekawa zatem rzecz, co robić?
Zdaje się więc, że tegoroczną zimę popamiętają warszawiacy, choćby się nawet karnawał nie udał.

Bolesław Prus, Kroniki, T. I. cz. II, s. 141
(SPRAWY BIEŻĄCE "NIWA" R. 1875)

Ze strony Mirowa



Strona "z sąsiedztwa" istnieje już prawie trzy lata, a dopiero dziś na niej zagościliśmy. Na portalu "My z Mirowa" znajdziecie opisy ulic, ciekawe fotografie (m.in. piękne zdjęcie butelki z browaru Haberbusch i Schiele) i artykuły oraz panoramę Mirowa. Zajrzyjcie koniecznie!

Na zdjęciu: Hale Mirowskie
Źródło: wikimedia

27 stycznia 2010

Pustką i chłodem wieje
na jednodniowym targowisku

Targowisko jednodniowe przy dawnym kinie W-Z, a może lepiej powiedzieć - nieczynnym od fiu-fiu! nie wiem ilu lat, klubie Fugazzi, miało być gwarne, ruchliwe i tanie. Póki co - nie jest. Wiatr zawiewa śniegiem, stoisk brak, tylko pojedynczy sprzedawca majaczy w oddali, kupujących nie widać. Można zrzucić winę na pogodę - zimową i mroźną, ale warto też zastanowić się nad zasadami funkcjonowania bazarku. Czy środa od godziny 8.00 do 14.30, to odpowiedni czas? Czy opłata targowa 8 zł (tak, tak! Miasto już zdecydowało o podniesieniu opłat!) to aby nie za dużo? Z ciekawością będziemy obserwować losy targowiska.