4 Luty 1945 r. – pada hasło:
„Odbudujemy nasze Koło, sami dla siebie”. Zbiera się grupa
ludzi, spod ziemi wyciągnięto siekiery, ktoś przyniósł gwoździ,
szczątki dachów służą za stemple. Ratujemy, co się jeszcze da
uratować – stemplujemy zagrożone ściany, wiszące kominy. Blok
11 jest najwięcej zagrożony, trzeba prawie siłą usuwać ludzi. Po
usunięciu, szczęśliwie bez wypadku, wali się ściana i 3 stropy.
W bloku 12 zamieszkują ludzie – dach spalony. Blok 13 jest
spalony, tylko dach wisi w powietrzu, więc trzeba go przenieść na
12, niech się ludziom nie leje się na głowy. Ochotnicy się
znajdują, zaczynamy rozbierać dach na 13 bloku.
Tymczasem w Warszawie jest już Zarząd
Miejski. Zgłaszam się do ob. inż. R. Piotrowski: „trzeba ratować
bloki T.O.R.”. Dostaję ustne polecenie rozpoczęcia roboty.
Jednocześnie Osiedle przejmuje W.S.M.
– zgłaszam się do Zarządu, otrzymuję pierwsze pieniądze i
przydział do już powstałego obwodu S.P.B. Od tej chwili W.S.M.
Finansuje odbudowę i prowadzi administrację. Stoimy już na mocnych
nogach.
Teraz budując jako grupa SPB. Koło
będące Osiedlem W.S.M. Odbudowujemy wszystko nie tylko sami dla
siebie, ale dla rozwiązania sprawy uspołecznienia gospodarki
mieszkaniowej dla klasy pracującej.
Od utworzonego w tym czasie przy ul.
Chocimskiej B.O.S-u, otrzymuję oficjalne zlecenie i pierwsze 1/2
miliona na rozpoczęcie robót. Już nie potrzeba ochotników, już
płacimy za pracę.
Przed nami ogromne zadanie, najszybciej
umożliwić zamieszkanie Osiedla, gdyż ludzi napływa coraz więcej.
Magazynujemy ocalałe okna i drzwi robimy całe wyprawy i odbieramy
rozkradzione z okolicznych domów. Rozdajemy je powracającym na
Osiedle, staramy się każdemu dać choć jedno okno i drzwi
wejściowe do mieszkania. Jednocześnie, systematycznie blok po bloku
stemplujemy, podmurowujemy, rozbieramy zagrożone miejsca. Po paru
miesiącach już jestem pewna, że nic się więcej nie zawali, że
bezpieczeństwo ogólne jest zapewnione.
Praca jest ciężka, trzeba borykać
się z trudnościami: brak materiałów, transportu nie ma, o murarzy
trudno. Ale budujemy sami dla siebie, więc wszystko musi się
znaleźć. Ściągamy co się da z miasta, skupujemy, zwozimy z
prowincji. Kierowca naszego samochodu ciężarowego, ob. Aleksander
Kopka, jest nieoceniony. Konwojent, ob. Jan Brzozowski robi cuda. O
każdym brakującym materiale wiedzą wszyscy pracownicy, wszyscy
starają się i wszyscy szukają. Rada Zakładowa, z przewodniczącym
ob. A. Daszkiewiczem stoi na wysokości zadania, jest pomocą,
oparciem i prawą ręką kierownictwa. Członkowie świecą
przykładem. Pracujemy wszyscy, nie licząc godzin, często do
zupełnego zmroku. Zorganizowano już kuchnię, kupiono dwa duże
kotły, wydajemy gorące zupy. Ludzie są tak słabi, wydajność
jest tak niska.
Kierownictwo pracuje z zaparciem się
siebie w warunkach, o których nie śniłoby się przed wojną
nikomu. Nie ma podłóg – tylko beton, dach położony jako ostatni
– podczas deszczu potoki wody zalewają biuro, brak stołów,
krzeseł, maszyn, brak materiałów piśmiennych i innych zmusza, do
przynoszenia wszystkiego z domu.
Ale ciągle pamiętamy, że musimy
oddać jak najszybciej do zamieszkania: 311 mieszkań zupełnie
spalonych i zburzonych, drugie 300 – półspalonych oraz
wyremontować 350 mniej uszkodzonych.
Na blokach zrobiło się rojno. Nie
możemy nadążyć z drobnymi remontami. Masa zgłoszeń. A na nowe
mieszkania ludzie czekają. Do remontów odkomenderowano więc małą
grupę, reszta pracuje przy odbudowie nowych mieszkań. Ludzi do
pracy jest dosyć – tylko ciągle brak materiałów, najgorzej z
drzewem. Mamy bale z rozebranych bunkrów. Kupujemy piłę traczkę i
do jesieni są wszystkie dachy wykonane i pokryte. Ten pierwszy etap
przebrnęliśmy zwycięsko. Gdyby kto zapytał, skąd wzięto
materiał na 3000 m2 dachów, nikt nie umiałby na to odpowiedzieć.
Trudności z otrzymaniem drzewa
zmuszają nas do szukania możliwości sprowadzenia, stolarki.
Postanawiamy wykonać wszystko na miejscu. Parę maszyn kupiono,
kilka składamy z części i w prowizorycznej szopie rusza stolarnia
mechaniczna, a potem za nią ślusarnia. Stolarka dla 500 mieszkań
zastała wykonana na miejscu; jest to w pierwszym rzędzie zasługa
majstra Zygmunta Kalinowskiego.
Obsługujemy nawet całą dzielnicę,
wszystkie instytucje zwracają się do nas o pomoc. Zespół nasz się
powiększa, wykonujemy szereg robót w okolicy, zabezpieczamy
rozpoczętą budowę kościoła i remontujemy szkołę powszechną,
która jest organicznie związana z naszym Osiedlem.
Na wiosnę 1946 r. Osiedle ponosi nowe
straty huragan zrywa dach na 20 bloku, niszczy tremple, kominy, zrywa
pokrycie papowe na innym bloku. Szkody wynoszą około 2 milionów.
Natychmiast przystępujemy do wykonania nowego i w kilka tygodni dach
jest postawiony.
Osiedle powoli zmienia wygląd. Wznoszą
się mury 13. Nikną rusztowania po skończonych elewacjach na 11,
12, 14, 15, 16, 17, 8, 7. Oddajemy blok po bloku, mieszkania się
zapełniają. Dziedzińce zostają oczyszczone z gruzów i śmieci, W
12 i 13 do końca mieszczą się magazyny i warsztaty, które
przenosimy do prowizorycznych szop na polu, pod laskiem. Wykończa
się pralnię i łazienki w I serii, centralne ogrzewanie w 20 bloku.
Majster ślusarski i hydrauliczny, ob. Franciszek Golba, ze starych
pieców i armatur robi nowe. Drenujemy jeszcze blok 1, najniżej
położony, w którym piwnice zalewa woda. Prace przy odbudowie
bloków dobiegają końca.
Odbudowa Osiedla im. St. Żeromskiego
była szkołą, szkołą pracy społecznej, szkołą twardą i
trudną. Wielu towarzyszy zdało egzamin świetnie, część nie
wytrzymała naszego tempa i odpadła. Na ich miejsce znaleźli się
inni i oto stoi teraz przed nami Osiedle w promieniach zimowego
słońca. Jest ono dowodem, że twórcza wola ludzka jest silniejsza,
niż złe moce i kataklizmy, silniejsza – niż wola niszczycielska
barbarzyńców z za Odry.
Halina Pągowska, Budujemy sami, budujemy dla siebie
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz